Każdy z nas w swoim życiu czekał na jakiś cud. Dla każdego człowieka cudem będzie coś innego. Wiem o tym doskonale, bo też czekałam… i niejednokrotnie cud, niewytłumaczalne zdarzenie, które powodowało szybsze bicie serca w końcu się zdarzało.
Mitch Albom zaskakiwał już kreowaniem niezwykłych rzeczywistości niejednokrotnie. „Zaklinacz czasu” , a następnie „Jeszcze jeden dzień” były powieściami, które chociaż miały w sobie pewien urok, klimat, nie powtarzający się w wielu książkach innych autorów, nie przekonywały do siebie w zupełności. Po „Pierwszy telefon z nieba” sięgnęłam jednak z nieukrywaną ochotą, bo i temat wydawał mi się interesujący, a słowo pisane tego autora zawsze przyjmuję z radością.
Przenieśmy się zatem do małego miasta Coldwater w stanie Michigan. Kolejne osoby otrzymują niezwykłe telefony z zaświatów. Katerine do której dzwoni zmarła siostra, jako pierwsza znajduje w sobie odwagę by ogłosić tę nowinę wszystkim zebranym na niedzielnym nabożeństwie. To otwiera oczy i serca innym osobom, które przeżywają podobną sytuację. Małe miasteczko szybko staje się punktem zainteresowania lokalnych, a także światowych mediów. Sytuacja wzbudza wiele kontrowersji i spotyka się z aprobatą większej części społeczeństwa. Nie wszystkim jednak tak łatwo przychodzi uznanie telefonów z nieba za cud, o którym nie są nawet w stanie marzyć. Sully, pomimo skrywanego w sercu bólu i tęsknoty, spowodowanego utratą żony, postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie telefonów z nieba. Ich wiarygodność dla niego nie jest oczywista.
To otwiera oczy i serca innym osobom,
które przeżywają podobną sytuację.
Najnowsza powieść M. Alboma pełna jest zakrętów, zawiłych ścieżek, które prowadzą każda w inną stronę… która więc z nich jest właściwa? O to właśnie chodzi, że Autor bardzo przemyślał fabułę i sposób na jej przekazanie swoim odbiorcom. Dawkuje więc w niej emocje, nasila akcję, kreuje niepowtarzalną atmosferę, zaskakuje, nadaje tempa, w bardzo przyjemny wręcz intymny sposób manipuluje Czytelnikiem. Każda strona, każdy rozdział napędza wewnętrzną chęć do dalszego czytania, dlatego lekturę tę czyta się szybko, przyjemnie. „Pierwszy telefon z nieba” jest tego rodzaju książką, którą chce się przeczytać od razu, do końca. „Pierwszy telefon z nieba” to powieść krzepiąca, pełna nadziei, blasku. Światła, którego szuka się w momencie, kiedy człowiekowi doskwiera ból spowodowany utratą kogoś bliskiego. Nie jest przecież łatwo pogodzić się z tym, że tak oczywista codzienność, czyjaś obecność przestanie być przyjemną rutyną. Że zmieni się coś ważnego nieodwracalnie. Cudów wyczekuje się każdego dnia. Na całym świecie, bez wyjątku. Jedni oczekują cudu narodzin dziecka, inni liczą na cud uzdrowienia, a gdzieś po drugie stronie kuli ziemskiej żołnierze na wojnie modlą się o cud przetrwania niespokojnej nocy. Cuda są, dookoła nas, tylko nie zawsze je dostrzegamy.
Nie ukrywałam tego nigdy, że bardzo wierzę! Nie potrzeba mi do tego naocznych cudów… Kiedy się wierzy, zaczyna się je zauważać częściej, zaczynają się nasilać. Być. A będąc ich świadkiem, naprawdę życie zaczyna mieć zupełnie inne, głębsze znaczenie. Autor powieści dał swoim czytelnikom nie tylko piękną, pełną światła opowieść. Zrobił o wiele więcej. Zawarł w przemyślanej i niebanalnej fabule treści o wartościowym, sensownym przekazie. A tak ważne są one w dzisiejszym pogubionym często świecie.