Grafik szlochał z żalu, jak rozszerzał podpis, bo ostatecznie zajął on prawie połowę zdjęcia! Są też gwiazdy, które tak bardzo się kochają (albo też cierpią na rozdwojenie jaźni), że uważają, że tylko one są godne robić wywiady ze sobą i jak dostają tekst do autoryzacji, to nie tylko zmieniają odpowiedzi, ale też i pytania.
O prawdziwych kaprysach gwiazd show-biznesu
i małej metaforycznej zemście
Z Alkiem Rogozińskim
– autorem książki „Ukochany z piekła rodem”
rozmawia Sylwia Grochala-Winnik
Czy praca dziennikarza pomogła Panu w napisaniu książki?
Najbardziej trafna odpowiedź na to pytanie brzmi: i tak, i nie. Dziennikarstwo niewątpliwie pozwoliło mi przez lata zachować umiejętność pisania jako takiego, ale potem, kiedy zabrałem się za tworzenie książki, zaczęło mi też trochę przeszkadzać. Problem bowiem w tym, że do gazet trzeba pisać zwięźle i rzeczowo. Mile widziane są proste, krótkie zdania, zero metafor, zero skomplikowanych porównań. Mój język zawsze był kwiecisty i pamiętam, że pierwsze napisane przeze mnie artykuły kwitowane były przez doświadczonych redaktorów z przekąsem słowami: „Znowu ta twoja grafomania!”. Musiałem więc zmienić styl. A książka wymagała tego, żebym sobie przypomniał, jak pisałem lata temu. Na szczęście, okazało się, że to jest jak z jazdą na rowerze – nigdy się nie zapomina!
W książce „Ukochany z piekła rodem” można doszukiwać się metaroforycznych porównań do prawdziwych postaci z show-biznesu. Domyślam się, że przyczyniła się do tego właśnie praca dziennikarza w magazynie „Party”?
To z pewnością! Gwiazdy dają nam czasem do wiwatu! Są na przykład takie, które najpierw głoszą wszem i wobec, że na wakacje wybrały się „za swoje ciężko zarobione pieniądze”, a potem przy pisaniu artykułu o tych wakacjach robią karczemne awantury, jak się pokaże logo jednego ze stu sponsorów ich urlopu o milimetr za małe. Są takie, które nazywamy „żywymi billboardami”. Pamiętam, jaki kiedyś mieliśmy problem z podpisem pod zdjęciem w rubryce towarzyskiej. Było tam miejsce na parę słów, a menadżerka jednej z „czołowych polskich aktorek” przysłała nam maila, że trzeba wymienić jedenaście (!) firm, których ciuchy i akcesoria miała na sobie jej podopieczna. Bo jak się czegoś nie wymieni, to celebrytka się na nas obrazi. Grafik szlochał z żalu, jak rozszerzał podpis, bo ostatecznie zajął on prawie połowę zdjęcia! Są też gwiazdy, które tak bardzo się kochają (albo też cierpią na rozdwojenie jaźni), że uważają, że tylko one są godne robić wywiady ze sobą i jak dostają tekst do autoryzacji, to nie tylko zmieniają odpowiedzi, ale też i pytania.
Ot, taka nowa forma literacka – monolog w formie dialogu z samym sobą. I pal licho, jak przy okazji są to fajni, sympatyczni ludzie, gorzej, że często trafiają się w naszym show biznesie osoby antypatyczne, kompletnie pozbawione dystansu do samych siebie i reagujące na każdy, najlżejszy nawet cień krytyki agresją, dąsami albo straszeniem sądami.
Dlatego w książce postanowiłem się słodko zemścić. Po tylu latach trzeba trochę odreagować… Ale żeby nie było, że tylko narzekam – jest też wiele wielkich gwiazd, z którymi współpraca jest czystą przyjemnością. Do takich należy na przykład Maryla Rodowicz, cudowna kobieta i profesjonalistka w każdym calu. Mam do niej wielką słabość, bo była artystką, z którą, jeszcze jako szczawik pracujący w kultowej Rozgłośni Harcerskiej, zrobiłem swój pierwszy wywiad. To była dopiero historia! Mój szef miał uroczy zwyczaj zapraszania na audycję gości i… nieinformowania o tym fakcie dziennikarzy. Któregoś ranka siedziałem sobie spokojnie w studiu, prowadząc audycję, kiedy zajrzał do mnie nasz szef techniki z pytaniem, czy mam dzisiaj wywiad z Marylą. Powiedziałem, że nie i zapytałem, skąd taki niedorzeczny pomysł. „A bo właśnie wchodzi po schodach do budynku”, odpowiedział Irek, „ale może idzie coś nagrywać do Buffo” (radio mieściło się w tym samym budynku). „Gdybym miał wywiad z Rodowicz, to chyba bym coś o tym wiedział, prawda?”. odpowiedziałem na to naiwnie. Irek wzruszył ramionami i sobie poszedł. Zbliżał się czas serwisu informacyjnego i w pomieszczeniu obok pojawiła się moja koleżanka z newsroomu, Ania. Włączyłem intercom i powiedziałem do niej wesołym tonem: „Irek to już do reszty zbzikował. Powiedział, że idzie do mnie na wywiad Maryla Rodowicz!”. Na co Ania spojrzała w lewo, gdzie miała widok na klatkę schodową prowadzącą do studia, i oznajmiła: „A i owszem, właśnie wchodzi po schodach…”. „Kitować to my, ale nie nas. Zmówiliście…”, zacząłem, ale nie dokończyłem „się”, bo w tym samym momencie w ekranie monitora zobaczyłem, jak otwierają się za moimi plecami drzwi i do studia wchodzi pani Maryla! Nie powiem, ile kosztowało mnie opanowanie się i przeprowadzenie wywiadu, ale naprawdę był to najkrótszy przyspieszony kurs dziennikarstwa w moim życiu! I podobno nie było słychać, jak bardzo jestem „przygotowany” do tej rozmowy.
Która z tych postaci sprawiła Panu najwięcej trudności podczas kreowania fikcyjnej kopii prawdziwego człowieka?
Zdecydowanie musiałem uważać przy kapryśnej diwie, która jest podejrzana o popełnienie morderstwa. Musiałem ją nieco przerysować i zmienić tak, aby była jak najbardziej odległa od pierwowzoru. Mam nadzieję, że mi się to udało!
Skąd pomysł na tak groteskowy, niemniej jednak znakomity i bystry sposób kreowania rzeczywistości, bohaterów w książce?
Chyba z mojej miłości do komedii. Rzeczywistość u nas raczej nie jest jakoś rozrywkowa, ludzie też częściej ponurzy niż weseli, więc trzeba jakoś odreagować. Ja szukam z reguły ucieczki w literaturze albo filmie. Kocham komedie! Ale tylko te dobre, a to trudny i wymagający gatunek. I mam wrażenie, że nasi współcześni twórcy ciągle z nim przegrywają.
Proszę tylko porównać tak znakomite produkcje z lat 70. jak „Poszukiwany-poszukiwana” czy „Miś” z takimi „dziełami” jak „Weekend” czy „Ciacho” albo takie seriale jak „Czterdziestolatek” czy „Wojna domowa” z tym, co wylewa się z naszych telewizorów od kilku lat. Często mam wrażenie, że współcześni twórcy uważają, że widzowie są ciemną masą, której wepchnie się wszystko. Gorzej, że to się czasem udaje. Zamiast subtelnej frywolności mamy ordynarny peep-show, zamiast skrzących się dowcipem dialogów – rozmowy jak spod budki z piwem, zamiast inteligentnej fabuły – coś, co urąga inteligencji nawet muszki-owocówki.
Podobnie jest niestety z książkami. Na palcach jednej ręki potrafię wymienić dobre humorystyczne powieści, które ukazały się w ciągu ostatniego roku. Nie wiem, czy moja taka jest, bo nie do mnie należy ocena, ale… robię, co mogę!
Wszystko co wychodzi spod Pańskiego pióra ma tak lekki, przyjemny, radosny wydźwięk?
Jak widać po poprzedniej wypowiedzi, zdecydowanie nie J Staram się jednak pisać w taki sposób, aby mimo wszystko na twarzy czytelników pojawił się uśmiech, a nie grymas niezadowolenia. Skoro tyle spraw dokoła psuje nam humor – nasi przemądrzy politycy, wszechobecna biurokracja, coraz cięższy rynek pracy i tak dalej, i tak dalej – to ja już nie muszę dokładać swojej cegiełki. Wolę dostarczać relaksu.
Lubi Pan podróżować – która z podróży sprawiła Panu najwięcej radości?
Każda była niezapomnianą przygodą.Od tej pierwszej… Moja mama pojechała kiedyś do Paryża, a po pewnym czasie zapytała, czy może miałbym ochotę do niej na kilka dni wpaść. Oczywiście, że miałem! Pojechałem autokarem, bo wychodziło najtaniej. Były lata 80., w sklepach z wędlinami tylko słonina na haku, ale mój świętej pamięci tata jakimś cudem upolował kiełbasę myśliwską, zapakował mi ją na 24-godzinną podróż razem z jajkami na twardo oraz pomidorami i ruszyłem! Z nerwów, bo miałem wtedy 17 lat i pierwszy raz jechałem „na Zachód”, nic oczywiście nie zjadłem, a co gorsze zamiast po dobie, wylądowałem w Paryżu po 17 godzinach, bo kierowca dostał jakiegoś ataku i zasuwał po niemieckich i francuskich autostradach tak, jakby go goniło FBI z nakazem aresztowania. Dzięki temu mistrzowi szos pojawiłem się w stolicy Francji nie o planowanej godzinie piętnastej, ale kilka minut po dziewiątej. Wszystko niby fajnie, ale nie miałem jak o tym zawiadomić mamy, bo – wiem, trudno w to uwierzyć – nie było wtedy czegoś takiego jak telefony komórkowe. Albo może już gdzieś były, ale jeszcze niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Pochodziłem trochę po placu Picpusa, stanowiącym ostatni przystanek autokaru, pogapiłem się na średnio atrakcyjny tył, bo przód był w konserwacji i zastawiony rusztowaniem, stojącego tam pomnika i… doszedłem do wniosku, że coś muszę zrobić. Postanowiłem sam dojść do mamy. Na czuja, bez mapy, bo takowej się nie dało w Polsce wtedy dostać! Sęk w tym, że jak wyjeżdżałem z Polski, było chłodno i padało, a w Paryżu od samego rana żar lał się nieba jak na Saharze! Ponieważ przeżywałem wtedy okres fascynacji punkiem, miałem na sobie czarne glany, czarne spodnie, czarny T-shirt, czarny sweter i czarną ramoneskę oraz dużą szansę na to, że za moment się w tym wszystkim upiekę. A do tego ta myśliwska zaczynała lekko wonieć, bo chyba nie była najświeższa, a podróż bynajmniej nie zrobiła jej dobrze. Zdjęcie z siebie czegokolwiek nie wchodziło w rachubę, bo miałem do targania dwie wypchane na full walizy i torbę. Upilnowanie trzech rzeczy leżało w zakresie możliwości mojego umysłu, przy czwartej na pewno bym już zwariował. Ruszyłem więc w drogę w oparach swojskiej polskiej kiełbasy i… teraz możecie w to uwierzyć albo nie… doszedłem jak po sznurku! Spocony jak mysz kościelna (jak mama wyżęła mój sweter, to wyglądało to tak, jakby go wyciągnęła przed chwilą z pralki, w której zepsuła się funkcja odwirowywania), ale jednak! Byłem w Paryżu pierwszy raz w życiu, a mimo to wiedziałem, jak mam się poruszać, ba!, czasem wiedziałem nawet z góry, co zobaczę za kolejnym zakrętem ulicy! Od tej pory święcie wierzę, że kiedyś, w jakimś poprzednim życiu, tam mieszkałem. Choć oczywiście przez pewien czas sądziłem, że mam po prostu taką znakomitą orientację w terenie.
Wyleczyłem się jednak z tego przekonania kilka lat później, kiedy pojechałem z przyjaciółmi do Rzymu i, pomny paryskiej przygody, powiedziałem, że nie potrzebujemy mapy, bo wszędzie świetnie trafię bez niej, po czym… zgubiłem się po dwóch minutach od wyjścia z hotelu!
Doszły do mnie wieści, że na kolejną część „Ukochanego…” poczekamy do jesieni. Czy zamierzał Pan od razu napisać powieść, która będzie kontynuowana w kolejnych tomach? Czy możemy liczyć, że Joanna powróci jeszcze kilkukrotnie?
Na razie mam pomysł na trzy kolejne części. Z wolna kończę „Morderstwo na Korfu” (miało być już skończone w maju, ale promocja „Ukochanego…” pochłonęła o wiele więcej czasu i energii niż się spodziewałem), mam już zrobiony szkic do „Zabójczej korekty” i pomysł na intrygę kryminalną do „Skarbu pod wieżą”. A potem… zobaczymy. Kocham moje bohaterki i nie chciałbym się z nimi tak szybko rozstawać!
I ostatnie pytanie…Czy łatwo pisze się książkę?
Hmmmmmmmmmmmmmmmm… Odpowiem tak: zbierałem się do tego długo, bo wydawało mi się bardzo trudne. A teraz żałuję, że przebimbałem tak dużo czasu. Więc jeśli ktoś też ma ochotę pisać, to niech zrobi to już, teraz, natychmiast! Życie jest za krótkie, aby cokolwiek odkładać na jutro.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję!!! Panie Alku to w jaki sposób Pan odpowiada na pytania i pisze książki, urzeka mnie i zachwyca totalnie! W każdym calu 🙂 Czekam na kolejne książki!
Sylwia Grochala-Winnik