Tym razem pobudka jest bardzo rześka. Wydychając powietrze pod nosem kłębią nam się chmurki pary wodnej, jest strasznie zimno. Podczas składania namiotu kostnieją nam palce, ja mam rękawiczki, ale mało pomagają. Bez śniadania idziemy łapać stopa, licząc że zagrzejemy się w samochodzie.
Jest po 7 i chyba niewiele ludzi chce nam zaufać, bo łapiemy około godziny. W końcu zatrzymuje się chłopak, ma ciemne czarne włosy i mocną opaleniznę, Inga rozmawia z nim (bardziej macha niż mówi) i woła mnie. Pakujemy się do samochodu, jesteśmy zdesperowane: jest nam zimno, jesteśmy, głodne i niewyspane. Muszę to podkreślić, bo wsiadamy do samochodu ze złożonymi siedzeniami tylnymi i pralką zajmującą większą część przestrzeni. Inga wciska się obok pralki i bierze plecaki, w sumie pod nimi tonie. Ja wsiadam do przodu, który wygląda jakby stado myszy walczyło o paczkę krakersów. No trudno. Musimy tylko dojechać, trochę daleko, ale bardzo dobrze nas podwiezie, bo zmienimy autostrady, mało kto tak jedzie, a tylko tak nam pasuje… Szybki skan sytuacji: kierowca jedzie bez pasów, nie mamy lewego lusterka, prawe jest zbite, na całe auto huczy francuski hip-hop. No tragicznie nie jest. Proponuje nam papierosa, dziękujemy uprzejmie. Pali i już wiemy, to nie papierosy, to zioło… Całą drogę odpala szluga, a nam jest już w sumie wszystko jedno, byle jechać. Kończy się płyta i muzyka zmienia się na taką z filmów bollywood. Więc jeszcze raz: jedziemy z jarającym trawę arabem słuchającym hip-hopu, który kieruje bez pasów. Normalnie bym się załamała, albo całą drogę martwiła o życie, ale jest mi tak zimno (mimo włączonego ogrzewania na 20 stopni), że tylko siedzę i tworzę w głowie jakieś układy choreograficzne do muzyki. Na więcej nie było mnie stać.
Znowu porozumiewamy się tylko po francusku więc macha do mnie, że zjedzie z autostrady i nas zostawi w dobrym miejscu, tylko kupi kawę w McDonaldzie. Podjeżdżamy do „domofonu”, okazuje się że jesteśmy za szybko, bo otwierają dopiero za 3 minuty i się zaczyna… Nasz kierowca mimo tego, że odpowiadam tylko „OK, aha, łi” na wszystkich intonacjach głosowych jakie przyjdą mi do głowy, czuje się bardzo zrozumiany, więc zaczyna przemowę. Coś chyba w stylu, że to jest Francja, tu wszyscy mają czas, a on musi wypić kawę. Po chwili się uspakaja i pyta czy jesteśmy rodziną pokazując na nasze oczy. Tłumaczę, że nie i słyszę Ingę z tyłu mruczącą pod nosem
– Wysiadamy przy najbliższej okazji.
– To jest najbliższa okazja, przecież parkujemy pod Mackiem.
Mimo wszystko zostajemy wierząc w dobre intencje… i nie mylimy się. Okazuje się, że Francuz zamówił 3 kawy, po jednej dla każdego! Możliwe, że pytał mnie jaką chcemy, bo sam miał cappucino, a my espresso, ale kto by to zrozumiał… Wyjeżdżamy z McDonalda i wysiadamy 200 m dalej na parkingu, dostajemy kawy, cukier i pałeczkę do mieszania. Z wrażenia aż siadamy dokładnie tam gdzie wysiadłyśmy. Przecież mógł najpierw nas tu zostawić, a po kawę pojechać sam! Kolejny raz ludzka dobroć nas zaskakuje i dostajemy po nosie, za utarte stereotypy…
Stoimy w idealnym miejscu na wjeździe na autostradę i chwilę później zabiera nas jakiś starszy biznesmen. Język znów okazuje się barierą, do tego stopnia, że jest nam głupio, bo kierowca z całego serca próbuje się z nami dogadać machając. To pokazuje na radio zaznaczając, że to ulubiony piosenkarz, to na przywieszkę do kluczy tłumacząc, że to ulubiony klub piłkarski. Trochę się z nas podśmiewa, bo w odróżnieniu od poprzedniego przewoźnika zauważa, że ciągle powtarzam OK i nic więcej. Wysiadamy na potężnej stacji, która w samym centrum budynku ma wystawę starej i nowej taksówki francuskiej (tej z filmu TAXI?). Stacja jest tak duża i skomplikowana, że miotamy się tam i z powrotem dwa razy obchodząc ją żeby znaleźć drogę wyjazdową.
W końcu stajemy i moje „bezbłędne” przeczucie się odzywa:
– Czuję, że będzie tutaj problem ze złapaniem czegoś.
Jeszcze zanim się odwróciłyśmy zatrzymało się trzech chłopaków jadących do Pragi, ale z czystego rozsądku nie decydujemy się na podróż. 5 minut później jedziemy już z młodym małżeństwem. W końcu ktoś mówi po angielsku! Trochę rozmawiamy, ale głównie śpimy rozłożone na tylnych siedzeniach. Pomiędzy drzemkami podziwiam instalacje nawadniające pola kukurydzy (kto u nas podlewa kukurydzę?!) które przypominają potężne ważki unoszące się tuż nad uprawami… W pobliżu Strassburga pytamy czy mogliby nas gdzieś w mieście zostawić, bo chciałybyśmy pozwiedzać…
– Nie ma problemu, my mieszkamy w mieście, zawieziemy was.
Słysząc to wyobraziłam sobie, że mieszkają gdzieś na osiedlu, ale miałam nadzieję że chociaż wysadzą nas w okolicach centrum. Do głowy mi nie przyszło, że jedziemy z ludźmi mieszkającymi w SAMYM centrum, tuż przy maleńkim placu z ogromną karuzelą, skąd pieszo było może z 5 minut do katedry! W ten sposób dostałyśmy się dokładnie tam gdzie chciałyśmy, czyli Pan Bóg zaplanował dla nas zwiedzanie Strassburga. A było co zwiedzać, oj było! Przepiękne uliczki przystrojone kwiatami, zachwycająca katedra- taka jaką można zobaczyć na filmach francuskich (głównie historycznych), rzeka opływająca starówkę i zachwycające, stare budynki. Wszystko tam było piękne! Na każdym rogu robiłyśmy zdjęcie, a myśli o tym że powinnyśmy czym prędzej wyjeżdżać odganiałyśmy jak muchy.
W końcu jednak rozum doszedł do głosu i skierowałyśmy się w stronę drogi wylotowej. Chociaż to za mocno powiedziane, bo przeszłyśmy dobre parę kilometrów, a drogi jak nie było tak nie było. Po dłuższym czasie doszłyśmy do granicy francusko niemieckiej (którą okazał się most), za którą ku naszemu przerażeniu rozciągało się niemieckie miasto Kehl. Nie miałyśmy już zupełnie siły na dalszą wędrówkę, a plecaki ciągnęły nas do ziemi z ogromną siłą. Po drodze ja marzyłam o zimnym piwie z sokiem, a Inga o winie. Bez sił padłyśmy na najbliższe ławki i zaczęłyśmy szukać Wi-Fi chcąc sprawdzić jak daleko jest na wylotówkę z tego miasta. Inga coś klikała w telefonie, podczas gdy ja jednym uchem usłyszałam strzępek polskiej rozmowy. Obok nas na ławce siedziały dwie panie, takie jak na osiedlach w Polsce i rozmawiały po polsku. Z przypływu wdzięczności zmieszanej z entuzjazmem rzuciłam się do nich pytać jak stąd wyjechać. Wskazały nam drogę, okazało się że to niedaleko
– Tylko pilnujcie bagaży, bo tutaj tyle tałatajstwa się kręci… jak spuścicie chociaż na moment z oczu to już po plecakach!
Skąd się wzięły dwie polskie osiedlowe kumoszki na ławce pod granicą francuską, do dziś nie mam pojęcia, ale dla nas wtedy były jak skarb, dokładnie to czego potrzebowałyśmy żeby nie załamać się i iść dalej. Poszukiwanie zajęły nam sporo czasu, więc zbliżała się noc, a my musiałyśmy dojechać pod Stuttgart, tam miałyśmy nocleg. Żadna z nas nie miała sił na spanie znów w namiocie. Łapałyśmy na 3-pasmowej drodze jeszcze w mieście, ale tuż za światłami zaczynała się autostrada. Kilometr dalej przy stacji stało dwóch chłopaków też łapiących stopa. Nasza pozycja była strategiczna, bo to nas najpierw było widać, więc to nas pierwsze wezmą. Po dłuższym czasie zatrzymał się busik na niemieckich rejestracjach. Naszym kierowcą był wysoki postawny mężczyzna, trochę łysawy. Pomógł nam zapakować plecaki na tył i odgruzował przód z mnóstwa śmieci żebyśmy miały gdzie usiąść. Wsiadając Inga mruknęła tylko pytając czy na pewno mam gaz. Niemiecka rejestracja raczej gwarantowała bezpieczeństwo, ale no sylwetka kierowcy budziła wątpliwości… Zaraz po ulokowaniu standardowo oceniam sytuację: no jest brudno, ale to nic o człowieku nie mówi, ma ciągle migającą nawigację, to wciąż żadna informacja, nawigacja ma ustawiony rosyjski język- to rodzi miliony pytań. Zamiast snuć czarne scenariusze oswajam strach i po prostu pytam, czy jest z Rosji i mieszka w Niemczech. Okazuje się, że nawigacja ustawiona jest na język bułgarski, który był kolebką rosyjskiego, a alfabet nie jest cyrylicą, a alfabetem bułgarskim. Nie wiem czy mnie to uspakaja.
Próbujemy się dogadać gdzie chcemy dojechać, ale jest duży problem, nie pamiętamy dokładnie nazwy mieścinki pod Stuttgartem, nie wiemy też z której jest strony. Nawigacja nie może nic takiego znaleźć, a nasza mapa dokładnością nie grzeszy… W końcu Bułgar widzi, że sobie nie radzimy i podaje nam swoją mapę- dużo dokładniejszą. Próbuje też nam pomóc pochylając się nad nią i… nie opanowuje kierownicy. Tuż przed barierką reflektuje się, że zjechał zupełnie na bok! To była wisienka na torcie naszego przerażenia. Przy prędkości 100 km/h wjechanie w barierkę byłoby tragiczne…
Jedziemy dalej i zjeżdżamy z autostrady, nie bardzo rozumiemy dlaczego. Wjeżdżamy w góry, a droga przypomina tą którą wjeżdża się na Szczeliniec w Górach Stołowych, nieustannie powtarzające się S. Postanawiam pokonać strach rozumem, jeśli miniemy pierwszy parking w lesie i pojedziemy dalej, znaczy że nie ma złych zamiarów. Inga ściska mnie mocno za rękę. Cedzę do niej stanowczo przez zęby:
– Jak się boisz to się módl!
Wiem, że kierowca nas nie rozumie, ale nie wypada przy nim po polsku dyskutować… Mijamy wszelkie parkingi i jedziemy dalej, ja przyjmuję zdanie rozumu- jesteśmy bezpieczne, i zaczynam podziwiać teren na jakim się znajdujemy. Mianowicie przejeżdżamy przez całe pasmo górskie Shwartzwaldu. Chwilę później okazuje się, że gdzieś na autostradzie jest korek więc nawigacja wyznaczyła trasę opcjonalną… Trochę dyskutujemy o Niemcach i ich kraju mijając ryneczki miast wypoczynkowych. Z każdej strony mamy piękne widoki.
– Niemcy nie są piękne, są czyste. Tutaj ludziom wpaja się pedancję od urodzenia, nikt nic nie wyrzuca tak o, tylko do koszy. Ludzie są tutaj bardzo pracowici, ale nie są szczęśliwi. Biegają tylko od domu do pracy, może w piątek zrobią coś więcej. Stać ich na drogie samochody, ale co z tego kiedy nie mają czasu żeby nimi gdzieś pojechać…
Takie opowieści są dla nas bardzo cenne. Trasa okazuje się prawdziwą perłą, bo widzimy typowy niemiecki krajobraz, żeby było jeszcze piękniej oświetlony zachodzącym słońcem. Robimy zdjęcia telefonem Ingi, po chwili słyszymy
-Ten telefon… szajze. Mój jest dobry, SONY robi piękne telefony, tamten się psuje, pokażę wam jak zrobię zdjęcie zachodu.
Inga się oburza:
– Co szajze! Dałam za niego 800 zł, będzie mi tu krytykował…
Zatrzymujemy się specjalnie na drodze tam gdzie widać panoramę, żeby zrobić zdjęcie. W jednym z miasteczek na stromej drodze pod górę wyskakują nam prawie pod koła dwie starsze panie, a Bułgar zatrzymuje się spokojnie, po chwili rusza dalej. Ja już wiem, że jedziemy z niesamowicie dobrym, spokojnym i cierpliwym człowiekiem. Mówię to Indze, która odpuszcza odmawianie każdej modlitwy jaka jej przyjdzie na myśl i zaczyna rozglądać się dookoła. W kolejnym mieście doznaje olśnienia i słyszę:
– Już wiem! Już wiem o co chodzi z autostopem! Tu nie chodzi o dojechanie do celu, a o drogę. To sama droga jest celem.
Ze wzruszenia prawie się tam popłakałam… Zrozumiała! Nie musiałam jej tego tłumaczyć, zrozumiała i poczuła sens autostopu. Pięknie się jeździ z takimi ludźmi, bo wtedy dużo łatwiej o wdzięczność i radość z prostych rzeczy. Udało się zarazić szaleństwem kolejną osobę 🙂
Dojeżdżamy do Stuttagrtu i na wstępie wita nas samolot lądujący nam nad głowami. Jest już zupełnie ciemno i okazuje się, że jesteśmy za daleko. Nasz kierowca zjeżdża na najbliższą stację, tankuje i wręcza nam paragon, tłumacząc przy tym strukturę adresu, żebyśmy dały konkretnie znać gdzie jesteśmy.
– Niech po was przyjadą i nie wsiadajcie z nikim do auta, jest już za późno żeby z nieznajomymi jechać!
No więc siedzimy na krawężniku jak dwie sieroty i czekamy, chłopaki już po nas jadą, ale zajmie to z pół godziny. Zaczepiają nas ludzie pytając czy nam nie pomóc, musimy wyglądać naprawdę wątle. Podchodzi też dziewczyna w naszym wieku, pyta co się stało i czemu siedzimy po ciemku pod stacją. Rozmawiamy z nią chwilę, okazuje się że była kiedyś w Taize. Zapewniona o tym, że mamy gdzie spać odchodzi. W końcu docieramy na miejsce. Nocujemy w mieszkaniu służbowym pracowników budowy. Dostajemy własny pokój, ciepłe jedzenie i spełniają nam się marzenia o piwie i winie. Do 1 w nocy opowiadamy o wszystkim co nam się przytrafiło, chociaż siedzimy tam już tylko siłą woli, bo zmęczenie mocno daje się we znaki. Plan jest taki, że wyjeżdżamy następnego dnia koło południa w stronę Pragi.
POPRZEDNI ODCINEK… …KONTYNUACJA ZA TYDZIEŃ
Natalia Junik / vijolet.blogspot.com