Ostatnio zresztą mój wydawca zwrócił uwagę na pewną rzecz, której sam nie dostrzegałem – a mianowicie, że w każdej mojej książce pojawia się przysłowiowy „trup”. Na jesieni wychodzi potężna powieść historyczna, którą planowałem jako sagę rodzinną – tymczasem już na pierwszych stronach pojawia się zbrodnia, a potem wszystko zaczyna się wokół niej obracać. Jest więc we mnie coś kryminalnego, co pojawia się bez względu na gatunek.
Z Remigiuszem Mrozem – autorem książki „Kasacja”
– o tworzeniu książek, zawodzie pisarza i o górach –
rozmawia Sylwia Grochala-Winnik
Do tej pory, spod Pana pióra ukazało się kilka książek. Pisze Pan jednak w różnych gatunkach literackich. Była historia, fantastyka, a także kryminał. W każdym sprawdza się Pan znakomicie. Który gatunek pisze się Panu najlepiej?
Thriller. Choć trochę oszukuję, udzielając takiej odpowiedzi, bo większość moich powieści w pewien sposób można zakwalifikować jako thrillery. Pod tym względem tło ma drugorzędne znaczenie, bo przy szufladkowaniu opowieści nie powinniśmy przecież kierować się tym, czy akcja dzieje się na polach bitew w ’39 roku, czy na pokładzie statku kosmicznego. Lubię to tło zmieniać, żeby zachować świeżość narracji, ale wszystkie moje książki łączy pewien wspólny mianownik, którym są właśnie elementy thrillera (a przynajmniej tak mi się wydaje). W Polsce raczej rzadko używamy tego pojęcia, ale jest chyba potrzebne dla określenia czegoś między kryminałem a sensacją, z pewnym ładunkiem emocji, napięciem i zwrotami akcji.
Ostatecznie jednak to, gdzie zostanie zaszufladkowany autor, nie zależy od niego. Robię co mogę, by w żadnym konkretnym gatunku mnie nie zamknięto, ale to naturalna kolej rzeczy. W ludzkiej naturze tkwi jakaś potrzeba, żeby wszystko opisać, usystematyzować i zamknąć w określonych ramach. Tudzież zamknąć w szufladach – i chyba nie powinno to dziwić, w końcu ubrań też nie trzymamy gdzie popadnie (przynajmniej co do zasady).
Ostatnio zresztą mój wydawca zwrócił uwagę na pewną rzecz, której sam nie dostrzegałem – a mianowicie, że w każdej mojej książce pojawia się przysłowiowy „trup”. Na jesieni wychodzi potężna powieść historyczna, którą planowałem jako sagę rodzinną – tymczasem już na pierwszych stronach pojawia się zbrodnia, a potem wszystko zaczyna się wokół niej obracać. Jest więc we mnie coś kryminalnego, co pojawia się bez względu na gatunek. Może do takiej szufladki ostatecznie trafię? Szeroko pojętego kryminału? Czas pokaże, a ja sam jestem ciekaw, jak rozwinie się sytuacja. Najbardziej zadowolony będę, jeśli zwolennicy fantastyki będą postrzegać mnie jako pisarza fantastycznego, fani kryminałów jako „kryminalistę”, et cetera. To byłby chyba największy sukces.
Jak wygląda przygotowanie do pisania powieści w Pana przypadku? Czy robi Pan research, zbiera materiały – jeśli tak, proszę zdradzić – jak to wygląda?
Są dwa podejścia – albo robimy research przed, albo w trakcie pisania. W zasadzie jest jeszcze trzecie wyjście, czyli: nie robimy researchu w ogóle. Z tego ostatniego założenia wychodzi Stephen King, uważając, że przeszkadza mu to w pisaniu i odbiera swobodę twórczą. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale jeśli ktoś może sobie na takie podejście pozwolić, to właśnie King – ma cały sztab ludzi, którzy robią research za niego.
Zazwyczaj staram się oględnie wybadać grunt przed pisaniem, a zgłębiam temat już w trakcie. Najwięcej roboty jest oczywiście przy książkach historycznych – a prawdziwym znojem były dla mnie przygotowania do pisania jesiennej pozycji. Rzecz dzieje się w austrowęgierskim dworku, tuż przed pierwszą wojną światową, i polskojęzycznych źródeł jest jak na lekarstwo. Interesowało mnie bowiem przede wszystkim to, jak wyglądało życie służby w tamtych czasach, a jak arystokracji. Jaki był „schemat organizacyjny” w typowym dworku, jakie były zależności między rodziną a służącymi, co jadano, co pito, jak się bawiono, i tak dalej. Trochę udało mi się wyciągnąć z opracowań i skanów ówczesnych gazet (niech żyją zasoby elektroniczne), ale wiele luk musiałem wypełnić sam. Nie na chybił trafił, a analizując to, jak było wówczas w innych zaborach, czy wcześniej lub później na tych terenach. Robiłem to głównie wieczorami, bo tak zazwyczaj staram się ułożyć pracę – za dnia piszę, robiąc research tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne, a do tekstów źródłowych sięgam po skończonej pracy.
Jak wyglądały prace nad Pana najnowszą książką „Kasacja”?
Nie różniły się specjalnie od pisania innych powieści, które można zamknąć w szufladce z napisem „kryminał”. Wszędzie tam, gdzie pojawia się prawo, mam zadanie ułatwione, bo nie muszę spędzać wiele czasu na poszukiwaniu materiałów – ale nie odczułem tego specjalnie podczas pisania Kasacji. Przypuszczam, że na research poświęciłem mniej więcej tyle samo czasu, co przy innych pozycjach.
Dużym ułatwieniem było jednak to, że przez siedem lat mieszkałem w Warszawie. Nie musiałem zatem wczuwać się w klimat miasta, co było koniecznie na przykład podczas pisania Wieży milczenia. Tam akcja rozgrywa się w Lansing, w stanie Michigan, więc sporo czasu poświęciłem czytając blogi mieszkańców, oglądając lokalne stacje informacyjne czy słuchając internetowego radia z Lansing podczas robienia pizzy. Osadzenie akcji w Warszawie miało swoje plusy i minusy – zaletą z pewnością było to, że łatwiej poruszało mi się po mieście, wadą zaś to, że nie była to dla mnie tak pasjonująca wyprawa, jak do stolicy stanu Michigan. Ostatecznie jednak wyszło to chyba książce na dobre, bo dzięki temu skupiłem się bardziej na fabule, a nie jej otoczce.
Czy w Pańskich książkach znajduje się szczypta prawdy?
Pewnie! Zawsze staram się tej prawdy wstrzyknąć w powieść jak najwięcej. Przy Parabellum przemycałem różne wydarzenia historyczne, niektóre bardziej, niektóre mniej znane. W Kasacji również starałem się wrzucić trochę informacji – a w kontynuacji pojawi się nawet nieco więcej przydatnych rzeczy. Ale nie ma powodów do obaw, nadal najważniejsi są Chyłka i Oryński, i sprawa, którą przyjdzie im rozwiązać. A tym razem jest to zagwozdka, od której głowa boli. Langera będą wspominać z rozrzewnieniem.
Czy od zawsze marzył Pan, by pisać? Droga do obecnego sukcesu była długa i wyboista czy raczej krótka, przypadkowa?
Nie miałem żadnych skonkretyzowanych marzeń, działałem bardziej na zasadzie stawiania sobie celów. Mimo że z pisaniem zawsze miałem kontakt, dopiero na studiach na dobre uświadomiłem sobie, że właśnie tym chcę się zajmować przez resztę życia. Wcześniej było kilka prób napisania książki, spłodziłem też ponad setkę wierszy i przez dwa lata prowadziłem magazyn internetowy – jednak dopiero podczas tworzenia Parabellum poczułem, że przepadłem zupełnie w słowie pisanym. Po jakichś stu stronach zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, że skończę tę książkę. Po drugie, że nie będzie to jedyna, którą napiszę.
Wiem, że lubi Pan górskie podróże. Dokąd najczęściej, z największą radoscią się Pan udaje w wolnym czasie?
Jeśli chodzi o bazę wypadową, to po polskiej stronie odpowiedź jest oczywista – Zakopane (byleby nie w sezonie!). Po słowackiej ŠtrbskéPleso – mimo że nasi sąsiedzi postrzegają to miejsce jako stolicę swojej części Tatr, panuje tam niezwykle kameralna atmosfera. Są dwie drogi na krzyż, dwa sklepy spożywcze zamykane przed zachodem słońca, a wszystko to obok urokliwego jeziora otoczonego surowymi, postrzępionymi masywami. Kontrastuje to z wiecznie tętniącym życiem Zakopanem, ale oba miejsca mają coś w sobie. U nas jest świetna góralska atmosfera, której na Słowacji próżno szukać. U nich jest spokój i wyższe szczyty – stąd czasem zatrzymuję się u nich, czasem u nas.
Czy góry dodają motywacji do pisania? Działają kojąco na dusze pisarza?
Działają kojąco chyba na duszę każdego, nie tylko pisarza. Może nie podczas wchodzenia na bardziej wymagające szczyty, bo wówczas tętno bynajmniej nie jest spoczynkowe – ale kiedy już staniemy na wierzchołku, z pewnością. W jednej chwili zostawiamy za sobą to wszystko, co jest na dole. Zmartwienia, problemy, rozterki – wszystko traci znaczenie, bo na szczycie jesteśmy tylko my i porażająca potęga natury. Uwielbiam zarówno to uczucie błogości i oderwania, jak i adrenalinę podczas wspinaczki; jedno i drugie idealnie ze sobą współgra.
A czy góry dodają motywacji do pisania? W moim przypadku na pewno. Kiedy wracam po kilku dniach do domu, jestem tak wygłodniały pracy twórczej, że potrafię pisać właściwie bez przerwy.
Dziękuję za przemiłą rozmowę. Życząc kolejnych sukcesów, na które jestem przekonana, nie trzeba będzie długo czekać, żegnam się z Panem i czekam na kolejne spotkanie.
Sylwia Grochala-Winnik