Nie chodzi bynajmniej o Antonio Banderasa, ale porównanie jest zastosowane nieprzypadkowo. Chodzi o Marka S., którego korzenie sięgają Partii-Sami-Wiecie-Jakiej. No, bez czepiania się, każdy „musiał” gdzieś należeć. Znany jest bardziej z tego, że był prawą ręką prezydenta Olka, proszę nie mylić z Bolkiem.
Kilkanaście miesięcy temu, zimową porą „nawrócił się” do kraju z „brukselskiego zesłania” i zaczął szukać miejsca na liście do europarlamentu, żeby bronić tam interesów naszej Ojczyzny. Plotka, że w ciągu jednej kadencji, nawet przy niezbyt skromnym życiu, można odłożyć jakiś milion euro to rzeczywiście tylko zawistna plotka zawistnych. Przecież dla europarlamentarzysty tej klasy co Marek S. interes społeczny i narodowy jest najważniejszy na świecie.
Zaczęło się marnie, bo pan przewodniczący Leszek M. nie bardzo podzielał optymizm naszego bohatera i ten nolens volens opuścił szeregi, na które liczył bo nigdy nie zawodzą. Chęć służenia krajowi jest w Marku S. tak przemożna, że namówił swojego byłego szefa Aleksandra K., żeby „dał twarz” i zaangażował się w inicjatywę Europa Plus. Niejako „po drodze”, nasz bohater, mobilizując siły swojej nowej przewodniej siły czyli Twojego Ruchu (d. Ruchu P.) chciał doprowadzić do osłabienia ugrupowania Leszka M. Na szczęście? Niestety? Jak kto woli, bo ani potęga i autorytet Aleksandra O., ani siła perswazji Janusza P. ani niewątpliwy talent polityczny naszego despera(t)osa nie doprowadził do zniknięcia ze sceny politycznej partii skupiającej szeregi.
Ta historia kończy się, prawie po „hollyłódzku”. Janusz P. w trosce o swojego nowego stronnika, oczywiście kierując się tylko i wyłącznie interesem polskim wystawił Marka S. na „jedynce” do europarlamentu. Czyli warto było…