Jego głos znają wszyscy kibice na Dolnym Śląsku. Jako spiker prowadził największe sportowe imprezy w Polsce, jak piłkarskie czy koszykarskie Mistrzostwa Europy. Od kilkunastu lat pracuje z mikrofonem na meczach piłkarskiego Śląska Wrocław. Jest też konferansjerem jednej z największych federacji sportów walki-FEN.
Mało kto wie, że oprócz sportu, największą pasją Andrzeja Gliniaka, bo o nim mowa, są podróże. I to nie byle jakie! Miejsca naznaczone historią, konfliktami czy terroryzmem. Niebezpieczne tereny, które przewodniki turystyczne radzą omijać szerokim łukiem, stają się dla Andrzeja kolejnymi celami podróży. Każdą podróż zaczynam od wejścia na stronę Ministerstwa Spraw Zagranicznych – mówi Andrzej Gliniak, na co dzień dziennikarz sportowy, ale tylko kiedy czas pozwoli – zapalony podróżnik.
Filip Macuda: Jak wygląda planowanie takiej podróży? Dlaczego rozpoczynasz akurat od odwiedzenia strony MSZ?
Andrzej Gliniak: Podróże bardzo często są spontaniczne. Po obejrzeniu filmu czy lekturze książki albo artykułu o jakimś interesującym miejscu od razu zaglądam na stronę MSZ. Kiedy tylko Ministerstwo ostrzega przed podróżą na dane terytorium, czy to ze względu na terroryzm, czy niebezpieczną sytuację społeczno-polityczną w tym kraju, myślę sobie: Pięknie! Jedziemy! Pasję do takich nietypowych podróży dzielę ze swoją partnerką Magdą. Podziwiam ją bardzo, że nie boi się jeździć w miejsca w których niejeden facet czułby duży strach.
Czy emocje na takich wyprawia da się do czegoś porównać?
Ciężko. Zawsze jest adrenalina, a przede wszystkim niepewność co cię czeka. To trochę jak z alpinistami, którzy wyruszają na ośmiotysięcznik. Inwestują swoje pieniądze, poświęcają zdrowie a często nawet życie. Głównie dla własnej satysfakcji.
Nie boisz się? Tak po ludzku.
Jasne, że tak, tylko głupiec nie czuje strachu. Wiadomo trzeba być ostrożnym i mieć zawsze w tyle głowy ze coś się może stać, ale już na miejscu nie myślisz ciągle o tym jakie potencjalne niebezpieczeństwa na ciebie czyhają, bo po prostu mógłbyś zwariować. Wtedy nie miałbyś żadnej przyjemności z takiej podróży.
Jakoś się zabezpieczasz?
Na stronie MSZ jest program „Odyseusz”. Kiedy jedziesz do niebezpiecznego miejsca, powinieneś w nim podać, gdzie mniej więcej będziesz przebywał. Jest to dobrowolne, aczkolwiek odpowiedzialne zachowanie.
Na wypadek, gdybyś… nie wrócił?
Tak, gdybym przez jakiś czas nie dawał znaku życia rodzinie i znajomym. W niektórych krajach, które odwiedzam, nie ma nawet polskiej placówki dyplomatycznej.
Gdzie na przykład?
Sahara Zachodnia, Kosowo, Palestyna. O pomoc trudno także na wielu pozaeuropejskich granicach, gdzie teren jest gorący i to bynajmniej nie ze względu na pogodę. (śmiech)
Jak choćby podczas Twojej niedawnej wyprawy w południowo-wschodnie rejony Turcji. Odwiedziłeś tam granice z Syrią.
Plan wycieczki zorganizowało Ministerstwo Spraw Zagranicznych (śmiech). Nie dość, że kategorycznie odradzało wyjazd w te rejony, to jeszcze wymieniło nazwy wszystkich niebezpiecznych miast i prowincji, które oczywiście odwiedziliśmy.
Jak wrażenia?
Bieda, brak perspektyw i ciągle widmo wojny wiszące nad głowami tych ludzi. Ogólnie wszechobecny marazm. Niektórzy mieszkańcy przygranicznych rejonów nie mają nawet dostępu do bieżącej wody z powodu braku kanalizacji. Ludzie jednak są życzliwi i uśmiechnięci. Dużym kłopotem jest to, że większość, nawet tych młodych, kompletnie nie zna angielskiego. Nawet podstawowe zwroty nic im nie mówią. Komunikowaliśmy się z nimi głównie przez Google Translator w telefonie.
Dzięki takiej formie komunikacji przydarzyła Ci się bardzo ciekawa przygoda.
Przy murze granicznym w miejscowości Akçakale poznaliśmy trójkę młodych chłopaków. Okazało się, że są syryjskimi uchodźcami, którzy od kilku lat mieszkają po stronie tureckiej. Niestety nie znali angielskiego, więc komunikowaliśmy się przez Google Translator. W pewnym momencie zapytali: „może przyjdziecie do nas na herbatę?” Jesteś na drugim końcu świata i dostajesz taką propozycję. W głowie od razu kołacze ci się tysiące myśli. Jestem pewny, że nikt nigdy by nas nie znalazł, gdyby stało się coś złego. Zdaliśmy się jednak na intuicję i zaufaliśmy im. Poczęstowali nas pyszną syryjską herbatą i zaczęli niesamowite opowieści (cały czas komunikowaliśmy przez Google Translator) o swoim życiu. Jeden z nich stracił w Syrii ojca, któremu bojownicy z ISIS poderżnęli gardło. Inny nie ma ojca i brata, bo zginęli od wybuchu miny, na którą najechał ich samochód. Wtedy dopiero zdajesz sobie sprawę, że nasze codzienne problemy to przy tych dramatach zaledwie błahostka.
W tym regionie spędziłeś też Swoje najbardziej nietypowe Święta Bożego Narodzenia…
To była chyba najbardziej pamiętna Wigilia w moim życiu. Jechaliśmy autem w stronę Kurdystanu. Dochodziła siedemnasta, a w Polsce o tej porze z reguły zaczyna się świąteczną kolację. Zaproponowałem wiec Magdzie, że może gdzieś się zatrzymamy, zjemy coś i złożymy sobie życzenia. Chcieliśmy poczuć choć namiastkę świąt, będąc kilka tysięcy kilometrów od naszych rodzin. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie swój postój mieli kierowcy tirów z Turcji, Syrii czy Iraku. Taka tranzytowa spelunka. Smród papierosów i potu unosił się w powietrzu. Klimat niesamowity. Jak tylko weszliśmy oczy wszystkich zwróciły się na nas. Nie wiedzieliśmy, czy zostać, czy też czym prędzej się ewakuować. Ostatecznie zjedliśmy bardzo smakowitą, lokalną kolacje, a nietypowe wspomnienia zostaną na całe życie.
Wspomnienia wspomnieniami, ale życie ma się tylko jedno. Czułeś w niektórych miejscach agresje ze strony miejscowych?
Bardzo niebezpiecznie było w tureckim Kurdystanie. Zresztą już nawet wjeżdżając do stolicy-Diyarbakir, czujesz, że coś jest nie tak. Pełno żołnierzy, policji, wozów opancerzonych, a na drogach liczne check-pointy. Większość mieszkańców tego miasta stanowią Kurdowie, ale teren administracyjnie należy do Turcji. Wiadomo, że od wielu lat Kurdowie dążą do niepodległości – do utworzenia niezależnego państwa. Nie lubią Turków i ich prezydenta Erdogana.
Wybraliśmy się na wycieczkę wzdłuż muru otaczającego miasto. Było tak mało ludzi. Jedni palili sobie ogniska, inni wypasali kozy. Zacząłem nagrywać telefonem. Niedaleko chłopcy grali w piłkę. Kiedy spostrzegli, że filmuję okolicę, ruszyli w naszym kierunku. Nie wydawali się być pozytywnie nastawieni i pewnie nie chcieli zapytać jakiej marki mam telefon. W pobliżu nie było nikogo oprócz pasterzy i jakichś włóczęgów. Wyobraź sobie, że to właśnie oni wybawili nas z opresji. Starsi Kurdowie. Ruszyli w kierunku tych młodych i zaczęli na nich pokrzykiwać. Mogę się tylko domyślić, co mogli mówić. Nie chcieli pewnie, żeby w świat poszła opinia ze Kurdowie to agresorzy i złodzieje.
Jak podchodzisz do swoich wypraw pod względem etycznym? Jeździsz jako turysta do krajów, gdzie panuje ogromna bieda.
Ciężkie pytanie. Z zawodu jestem dziennikarzem, więc swoje podróże próbuję też relacjonować innym, zobrazować życie w miejscach, o których niektórzy nie mieli nawet pojęcia. Przed wyprawą na granicę z Syrią, jeszcze w Polsce, kupiłem dużo słodyczy, żeby potem rozdać je dzieciakom. Sam jednak świata nie zbawisz.
Z konfliktowego Bliskiego Wschodu przenieśmy się do Europy, na równie konfliktowe Bałkany… Nieprzypadkowo mówi się, że panuje tam od lat geopolityczny kocioł.
To region, w którym ciągle czuć zapach wojny i głębokich podziałów etnicznych. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie Srebrenica. W czasie wojny domowej w Bośni stała się tzw. strefą bezpieczeństwa pod nadzorem ONZ, w którym schroniły się tysiące muzułmanów z okolicznych ziem opanowanych przez Serbów. W 1995 roku doszło tam do prawdziwej masakry. W ciągu kilku dni Serbowie wymordowali blisko dziewięć tysięcy Bośniaków. To największe ludobójstwo w Europie od czasów II wojny światowej. Obecnie jest tu cmentarz. Dla wszystkich Bośniaków to miejsce pamięci, niemal święte. Mimo, że od wojny upłynęło ponad 20 lat Srebrenica wciąż przypomina miasto widmo. Większość domów jest opuszczonych, w środku są meble, a w oknach z powybijanymi szybami umieszczone są klepsydry z czasów wojny. Przerażający widok. Niemal każdy budynek w tym mieście ma dziury od kul czy granatów. Mieszkają tu zarówno Bośniacy jak i mniejszość serbska. Kolejne pokolenia próbują żyć ze sobą w zgodzie, ale złowrogi klimat ciągle unosi się w powietrzu.
W tym regionie byłeś też w Kosowie, czyli najmłodszym państwo w Europie, które wciąż dla wielu pozostaje nieodkryte turystycznie.
Kosowo uchodzi za jedno z najbiedniejszych i najbardziej skorumpowanych państw na Starym Kontynencie. Może się jednak zdziwić ten kto odwiedzi jedynie stolicę tego miejsca, czyli Prisztinę. Tam akurat panuje wszechobecny przepych. Luksusowe samochody czy drogie hotele to normalny widok. Żeby jednak poznać prawdziwą „duszę” niebezpiecznego Kosowa trzeba wybrać się na północ do Mitrovicy.
To miasto, które podzielone jest mostem na rzece Ibar pomiędzy nienawidzących się Albańczyków, a Serbów. Dwadzieścia cztery godziny na dobę most pilnowany jest przez wojsko i policję, a po obu stronach ustawione są barykady, tak żeby nie można było przejechać samochodem. Teraz trochę się uspokoiło, ale wcześniej dochodziło tutaj do regularnych starć. Często kończyło się ofiarami śmiertelnymi. Przed wyjazdem rozmawiałem z moim znajomym Dominikiem Dąbrowskim – byłym zawodnikiem futbolu amerykańskiego z Wrocławia a obecnie aktorem serialowym, który stacjonował w siłach stabilizujących KFOR-u właśnie w Mitrovicy. Radził, żeby mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Miał rację. Kiedy poszliśmy na stronę serbską, od razu rzucił się w oczy silny nacjonalizm, morze serbskich flag wzdłuż głównej ulicy, pomniki i grafitu wychwalające swoich bohaterów, ale przede wszystkim niechęć do obcych. Kiedy zacząłem nagrywać usłyszałem z pobliskiego balkonu serbskie okrzyki. To kilku młodych Serbów miało pretensje, dlaczego nagrywam ich barwy narodowe.
Magda błyskawicznie odpowiedziała po angielsku, że jesteśmy turystami z Polski. Kiedy tylko usłyszeli słowo „Polska”, diametralnie zmienili swoje nastawienie. Polacy są tu bardzo lubiani i cenieni. Nasi kibice mocno wspierali Serbów w ich protestach na rzecz hasła „Kosovo je Srbija”. „Welcome to Kosovo, our Polish friends” – usłyszeliśmy. Pewnie gdybyśmy mieli więcej czasu, wypilibyśmy z nimi rakiję (śmiech).
Dla wielu osób najbardziej dzika wydaje się jednak Afryka. Czy rzeczywiście tak jest?
Na pewno to jeden z najniebezpieczniejszych kontynentów. W większości państw brak jest stabilnych, scentralizowanych rządów a poszczególne terytoria wielu krajów kontrolowane są przez uzbrojone bojówki. W wielu miejscach życie ludzkie nie ma żadnego znaczenia. Do tego wszechobecna bieda i ogromny analfabetyzm. Dla nas wydaje się to nie do uwierzenia, ale na przykład w takiej Somalii na większości budynków użyteczności publicznej namalowane są rysunki, bo ludzie nie umieją czytać i nie wiedzieliby co tam się znajduje. Na piekarniach narysowany jest zatem chleb a na sklepach z napojami butelka wody.
Będąc na Czarnym Lądzie odwiedziłem północną i zachodnią Afrykę, czyli teoretycznie te spokojniejsze rejony. Teoretycznie, bo w Maroko, jednym z głównych celów wyprawy była Casablanka, na której przedmieściach znajduje się owiana złą sławą dzielnica Sidi Moumen. To jeden z największych slumsów w Afryce Północnej. Pochodzą stamtąd zamachowcy, którzy przeprowadzili największy atak terrorystyczny w historii Maroka. W 2003 roku w wielu punktach miasta zdetonowali bomby. W wyniku masakry zginęło 45 osób, a rannych zostało ponad 100. Zamach przeprowadziła grupa związana z Al-Kaidą.
Większość Marokańczyków nigdy nie postawi tam swojej stopy. Mieszkańcy tego kraju najzwyczajniej wstydzą się tego miejsca a ludzie postrzegają tą dzielnice jako coś tylko trochę mniej niebezpiecznego, niż kolonie trędowatych. Reakcja „lokalsów” zarówno tych młodszych jak i starszych na pytanie jak tam dojechać mówi sama za siebie. „Sidi Moumen? Oh no, its so dangerous, why?” Jechaliśmy tramwajem. Im bliżej celu, tym coraz więcej ludzi wysiadało a już niemal na samym końcu drogi pojazd był pusty. Byliśmy tam zaledwie kilkadziesiąt minut, ale pewnie sami stanowiliśmy atrakcję turystyczną, bo niektórzy spoglądali na nas co najmniej jak na UFO, chyba nie spodziewając się białych ludzi w tym miejscu. Oprócz nielicznych złowrogich spojrzeń, udało się wyjechać bez szwanku.
Czy podróże do niebezpiecznych miejsc łączą się jakoś z Twoją pracą zawodową?
Często jeżdżę na zagraniczne turnieje tenisowe, które jednak odbywają się w bardziej cywilizowanych a przede wszystkim bezpiecznych miejscach. Zawsze jednak staram się sprawdzić, gdzie w takim mieście znajdują się mało przyjazne rejony. Pamiętam jak kilka lat temu byłem na turnieju w Marsylii. Mieliśmy odprawę z oficerem prasowym. „Panowie, szczególnie uważajcie na dzielnice, w których roi się od imigrantów z Afryki.” Oczywiście ku przestrodze podał ich nazwy. Wiedziałem już zatem co będę robił pierwszego dnia po zakończeniu pracy (śmiech).
Gdybyś musiał podać jedno miejsce, które cię autentycznie przeraziło?
W listopadzie ubiegłego roku poleciałem do Sofii relacjonować turniej tenisowy. Na obrzeżach stolicy Bułgarii znajduje się Fakulteta – dzielnica, którą zamieszkują Romowie i Cyganie. To prawdziwe getto, rządzące się swoimi prawami, siedlisko biedy, przemocy i przestępczości. Boją się tam jeździć nawet ratownicy medyczni. W Fakultecie często brakuje prądu, nie ma infrastruktury a ludzie stłoczeni są w barakach albo metalowych kontenerach. Taksówkarz nie chciał mnie zawieźć więc pojechałem autobusem. Byłem tam raptem kilkanaście minut, ale autentycznie czułem strach – tym bardziej, że wyglądem przy nich dość egzotycznie.
Twoja wymarzona podróż?
Zdecydowanie Somalia w Afryce Wschodniej. To absolutna czołówka, jeśli chodzi o najniebezpieczniejsze miejsca na świecie. Piraci, klęska głodu, a przede wszystkim krwawe zamachy powodują, że białych tam w ogóle nie ma. Od czasu do czasu jedynie odbywa się tam tzw. turystyka ekstremalna. Marzę o tym wyjeździe już od wielu lat. W zasadzie od momentu, kiedy po raz pierwszy obejrzałem kultowy „Helikopter w ogniu” o operacji amerykańskich sił specjalnych w Mogadiszu. Wyjazd do takiego kraju to jednak bardzo skomplikowana misja. Nie można po prostu wysiąść na lotnisku i być zdanym na siebie. To znaczy pewnie, że można, ale bardzo szybko zostaniesz porwany, zabity albo w najlepszym wypadku okradziony. Każdy biały człowiek to bowiem potencjalna żyła złota. Przed przylotem do Somalii niezbędne jest zatem wynajęcie ochrony, która uzbrojona po zęby pilnuje cię i sama wyznacza miejsca, które po uprzednim sprawdzeniu, możesz zobaczyć.
Bardzo interesuje mnie też Syria a konkretnie Rakka. To dawna stolica Państwa Islamskiego, która wciąż jednak ze względu na trwająca wojnę domową jest bardzo niebezpieczna. Kilka miesięcy temu stałem na granicy turecko-syryjskiej i oczami wyobraźni widziałem to miejsce. Dzieliło mnie od niego zaledwie 100 kilometrów. Niestety granica ze względu na konflikt jest zamknięta. A nawet gdyby była otwarta ryzyko jest zbyt wielkie. Myślę, że żywy bym tam nie dotarł. Może kiedyś się uda.
Jak na Twoją nietypową pasję, reagują inni?
Najbardziej boi się o mnie moja Mama. Wie, że jak mówię, że lecę na wakacje, to nie wróży to nic dobrego. Tak na poważnie, to moi znajomi z ciekawością śledzą relacje z wyjazdów, ale pewnie większość nigdy nie zdecydowałaby się na taki rodzaj turystyki. Na pewno część osób, która przeczyta ten wywiad uzna mnie za nieodpowiedzialnego faceta, który tylko szuka guza. Każdy jednak „wypoczywa” po swojemu. Nigdy nie deprecjonuję ludzi, którzy spędzają podróże na all exclusive w pięciogwiazdkowych hotelach, popijając na basenie drinki z palemką. To jednak zdecydowanie nie dla mnie. Myśl, że znudziłbym się już po jednym dniu.
Rozmawiał: Filip Macuda
Komentowane 1