Ostatnio rzucił mi się w oczy wpis: „Czy nie jest za późno na konie?” Osobiście uważam, że w tym temacie nie ma ograniczeń. Życiem bardzo często rządzi przypadek. Całe szczęście na świecie pozostała jeszcze garść ludzi alternatywnych i spontanicznych.
Konie w moim otoczeniu pojawiły się przez przypadek. Mąż kiedyś tam rzucił hasło: „Że ty jeszcze nie masz konia!” I od tego zaczęły się moje poszukiwania by sprostać temu wyzwaniu. Niestety okolica była dość uboga w oferty, ale śledziłam ogłoszenia z uporem maniaka dzień i noc. Wreszcie trafiłam. Ogierek huculski, tanio, blisko. Tak kupiłam pierwszego konia. Nie miałam żadnego pojęcia o tych zwierzętach. Internet stał się kopalnią wiedzy wszelakiej. Artykuły, filmy, fora – byłam niczym kret, tak ryłam. Niestety największą przeszkodą był mój strach.
Teraz jak patrzę na zdjęcia Santiago, uśmiecham się do własnych myśli. Jak mogłam aż tak panicznie bać się tego malucha. Każdy jego ruch, krok, gest wręcz mnie paraliżował. Jak któregoś razu musiałam go sama z padoku zaprowadzić do stajni, myślałam, że umrę ze strachu. Już dwie godziny przed „akcją” fale zimna i gorąca zalewały moją zcykaną duszę. Prowadząc koniu do stajni nogi miałam jak z waty, serce na ramieniu a mózg potęgował panikę. Spełniałam marzenie, zupełnie nie mając pojęcia co z nim dalej zrobić. Postrzegałam źrebola jak rozpędzoną kulę śniegową i dosłownie wiałam mu z drogi żeby nie zostać staranowaną. Konisko chodziło za krową, Anetka jak zawsze okazała się świetnym przewodnikiem. Koń się zcielał. Pełna wątpliwości czy taki układ nie zbydli charakteru Santiago, zaczęłam rozglądać się za towarzystwem dla niego.
Udało się! Znalazłam w okolicy klacz kuca szetland. Piękna była. Zakochałam się od pierwszego spojrzenia. Zupełnie nie zwracając uwagi na warunki (koszmarne) w jakich żyła, ani na jej stan zdrowia, ani na paszport. Gdy po nią pojechaliśmy, zrobiła małe rodeo przy załadunku, ale właściciel nie dał jej pola do popisu. Śnieżka – prawie trzy lata żyła w tragicznych warunkach, świata poza prowizoryczną wiatką z foli praktycznie nie widziała. Nie można w jej przypadku mówić o kopytach i mięśniach. Do tego kucykowa natura. Oj dała nam popalić. Gryzła, kopała z czterech stron świata, na wszystkie kopyta. Okazała się też mistrzynią ucieczki. Nie było na nią „bata”. Biały szatan z czarną głową. Na padok już zupełnie nie dało się wejść. Dlatego uważam, że kuce to nie są konie dla dzieci. Oczywiście bywają wyjątki ale chyba trzeba mieć ogromne szczęście, żeby na takiego trafić.
Po śmierci Santiago, dla Śnieżki znalazłam nowy dom (a może to dom znalazł ją), gdzie ma dobrą opiekę i towarzystwo. Gdy odchodził ogierek, Śnieżka wychodziła z siebie. To było szaleństwo do upadłego bo i miłość między nimi była ogromna.
Zostałam bez koni w przekonaniu, że się do tego nie nadaję i dalsze próby nie mają sensu.
Odpocznij od koni mówili…
Czego mnie to nauczyło?
* Koń nie jest samotną wyspą, towarzystwo jest mu bardzo potrzebne;
* Kupując konia który skończył już 3 – 4 lata zwracać trzeba uwagę na stosunek zwierzęcia do człowieka i odwrotnie;
* Ważne dokumenty to paszport, umowa kupna- sprzedaży. Pamiętajcie: paszport nie jest dowodem własności konia;
* Jeśli sprzedający opowiada Wam o zdolnościach konia w pracy, pod siodłem, w czyszczeniu kopyt – proście o pokaz w jego wykonaniu. Powinniście wiedzieć jak to wygląda;
* Jeśli koń kopie, gryzie, staje dęba – nie dajcie sobie wmówić, że to przez emocje w dniu sprzedaży. Wiejcie gdzie pieprz rośnie;
* W sytuacji gdy właścicielowi bardzo spieszy się z załadunkiem i pomachaniu Wam na pożegnanie, jest duże prawdopodobieństwo, że na pokładzie wywozicie właśnie bestię lub chorego konia;
* Jeśli dzień po sprzedaży właściciel unika Waszych telefonów, możecie mieć wątpliwości czy dokanaliście właściwego zakupu;
* Zmiany w paszporcie, to Wasze zadanie. Na stronie Związku Hodowców Koni znajdziecie wszystkie druczki, adres i nr konta;
* Jesteś nie posiadacie nr gospodarstwa wszystkie koszty w razie „padnięcia” zwierzaka ponosicie Wy (to koszt ok.1500 zł), stąd moja rada – jeśli dziadek, wujek, kuzyn jest rolnikiem, to wpiszcie go jako właściciela. Po ogromnej stracie chociaż to oszczędzi Wam choć trochę.
Chyba tyle rzeczowej wiedzy. Poza tym powinniście wiedzieć o tym, że by rozwiać wątpliwości o zaufaniu, miłości czy przyjaźni między Wami a koniem potrzebna jest śmierć, ale chyba Wam na tej pewności aż tak bardzo nie zależy. Gdy odchodził Santiago, wtedy przekonałam się jak wielkie jest serce konia. Jego oddanie i oczy, które patrzyły na mnie z miłością, to wspomnienie jest prawdziwym świadectwem tej więzi pomiędzy koniem a człowiekiem. Oczywiście tego nie życzę nikomu.
A wracając do mnie… Ci co śledzą moje losy wiedzą, o mojej wsiowej, totalnej niewiedzy. Jednak brak umiejętności a nawet logicznie myślenie, nie było dla serca argumentem na „niemanie” koni. Tęskniłam, płakałam, umierałam z bólu. Przestałam chodzić w góry, łąki stały się puste i zimne bez koni. Gdy tylko spojrzałam w dal, zaczynały drgać mi wargi a łzy z siłą wodospadu cisnęły się do oczu. Cierpiałam. Pustka – w duszy, w sercu, w życiu.
Jasne, że znajdą się ludzie, którzy klepną Cię w ramię mówiąc: „E! Stara, weź się w garść do jasnej cholery! To tylko koń. Jesteś żoną, matką, dojrzałą kobietą, nie wypada, żebyś zachowywała się jak mała dziewczynka.”
Wiecie co Wam na to doradzę?! Nie zwracajcie na to uwagi! Jeśli Wasze własne ja szczypie Was w tyłek, podszeptując, że bez koni nie da się żyć, to ma rację!
Na szczęście mój facet jest moim najlepszym przyjacielem, rozumie moje szaleństwo, narowiste serce i rogatą duszę. Gdy znalazłam konie za Rzeszowem, pożyczył pieniądze, załatwił transport i przywiózł mi te dwa małe huculskie nieogary. Szalałam z radości, tak się z nerwów upiłam, że niewiele z tamtego dnia pamiętam.
Były moje. Cudowne. Znowu w moim życiu zagościła radość. Niestety mój mąż zakochał się w pewnej Małopolce (pierwszy wpis na blogu Mirabelka) i tak cała trójka przewróciła mój świat do góry kopytami.
Moja walka ze strachem nadal trwała. Sukcesywnie z czasem przybywała pomoc ze wszystkich stron. Oliwia (zaraziła mnie miłością do koni i wsadziła w siodło), Ania (córka moja, która zawsze mi towarzyszy i wspiera), Marta (z nią pokonałam sprzeciw przy lonżowaniu), Kasia i Tomek (duchowi właściciele Mirabelki, którzy z KOŃca świata przyjechali ratować klaczy kopyta, przekazali bezcenną wiedzę, otworzyli całkiem inny rozdział w przygodzie na cztery kopyta, tym samym zabierając strach i rozpakowali pewność siebie), Szymon ( syn mój, który swoją odwagą mnie fascynuje), no i oczywista oczywistość mój mąż Krzysztof, który kopie w dupsko i rzuca na głębokie wody (ponieważ jego wiara mnie wyprzedza).
Film, który miał na mnie ogromny wpływ to „Droga konia” (choć mówi się Drogi Koniu 😉 ). Taki stan chciałam osiągnąć. Po tej historii zwolniłam i dałam sobie i koniom czas.
Prawdą jest, że to koń wybiera sobie człowieka a nie odwrotnie. Ja Mirabelki nie chciałam, ignorowałam i unikałam. Nasze spotkania odbywały się zazwyczaj na polach ucieczki. Gdzie moja złość niszczyła strach i potrafiłam stanąć na drodze jej galopu, tak zdecydowanie i pewnie, że nie miała nawet szansy na unik. Te sytuacje przypadkowo mnie się zdaje, stały się filarem naszego pięknego związku. Mówią, że konie czują człowieka. To musi być prawda. Bo my z Mirabelka jesteśmy jak bratnie dusze. Nasze charaktery nakładają się na siebie doskonale. Ona i ja jeden mamy świat, te same wolne myśli i jednakie szaleństwo w oczach.
Oliwka jest u nas od źrebola, to koń o wielkim sercu i ogromnych możliwościach. Kocha całą sobą dosłownie. Uwielbia się przytulać. Oj urosło mi to dziecko pięknie. Mirabelka jest indywidualistką. Nie wszystkich lubi i nie każdego toleruje ale to tak bardzo mój koń, że jej to wybaczam. Chociaż gdy Tomasz po czterech latach ją odwiedził, utkwiło mi w pamięci to co powiedział: „Nadal mogę jej ufać.”
Konie pamiętają, wiedzą i czują. Ja konno jeżdżę sporadycznie. Kontuzja kręgosłupa praktycznie eliminuje mnie z siodła, może nigdy nie puszczę się galopem ale wbrew opiniom lekarzy patatajam sobie czasem. Choć nie ukrywam przez kolejne dwa dni ledwo zwlekam się z łóżka. Do szczęścia wystarczy mi ich obecność. Gdy wychodzę za stodołę, gdy wzrok nie sięga do koni, gwiżdże wtedy na palcach, zamykam oczy, z zamyślenia wyrywa mnie tętent ich kopyt. Z radością śledzę każdy ich krok, wiem, że pędzą do mnie. W marzeniach wplatam swe palce w ich grzywy, czuję bicie ich serc w którym przecież jestem, bo bije tam moje, w rozwianym ogonie zatapiam wszystkie moje myśli, tam zawsze i na wieczność, tam jestem z nimi cała, w rozwianych włosach, w galopie, szczęśliwa i wolna. Gdy są już u moich stóp, łapię Mirabelkę za szyję, niezdarnie wskakuję na jej gorący grzbiet i krok po kroku idziemy w rytmie moich możliwości. Gdy lekko przyśpiesza, mówię: Powoli, to ja tutaj jestem i ona zwalnia. Potęga i inwalida – całkowita jedność.
Gdy serce mnie wyrywa dalej idziemy we trzy na łąki, wtedy zaczyna się zabawa. Gnają, skaczą, szaleją – ze mną, dla mnie. Bez siodeł, kantarów, ograniczeń. Taki nasz taniec wolności. Tak pięknie jest kochać.
Nie istnieje określenie „dobry czas” na konie. Człowiek nigdy nie jest ani za młody ani za stary na to uczucie. Otwarte serce otwiera umysł na wiedzę, a duszę na nową drogę. Cierpliwość i pokora te cnoty poprowadzą nas przez ciemne ścieżki życia. Konie chcą nas rozumieć.
Jest tylko jedno ryzyko – kiedy zapłonie miłość do czterech kopyt, nic już nigdy nie będzie takie samo. Moja przygoda z końmi zaczęła się gdy skończyłam 33 lata. Dzisiaj nie wyobrażam sobie bez nich życia. Wyciszyły we mnie ból, poczucie krzywdy i żalu. Dzięki nim chcę galopem przemierzać świat 🙂
Moje konie nie wiedzą co to stajnia. Żyją na wolności. Dlatego cieszy mnie fakt, że bez uwiązów jest między nami taka więź. Lubię gdy biegną na zagwizdanie i zawsze rżą na powitanie. Kocham <3 Mirabelka i Oliwka
Eliza Grzeszczuk / „ELAJZA”