W życiu kobiety istotą najważniejszej miłości są dwaj mężczyźni: ojciec i syn. O ile – z łaski nieba – obdarowana jest i jednym i drugim, nigdy nie popadnie w rozpaczliwe szukanie kogokolwiek do kochania. Tym samym ochroni to ją przed zgryzotą, bo każda nawet najbardziej wyrachowana baba musi mieć w jakimś sensie „swojego faceta”.
Mi najwidoczniej czegoś w tym aspekcie zabrało. Z dziecięcych wspomnień w skrócie mogę przytoczyć jedynie (a może i aż) brak akceptacji, dorastanie w cieniu genialnego brata, skromność, rozczarowania, samotność, deficyt wyrozumiałości czy porozumienia, rodzinny problem z alkoholem (nawet gdy pisałam o próbach Anny z samookaleczeniach, nie byłam tak rozdygotana jak w tej chwili). Do tego byłam dziewczynką z włosami ściętymi na zapałkę, większość ludzi mówiło do mnie „chłopczyku”, w szkole byłam noga i ogólnie wspominam siebie jako mało efektowne dziecko. Nigdy nie byłam przewodniczącą, nigdy nie wygrałam żadnego konkursu. Mało tego – nie dostałam roweru na komunię. Mam wrażenie, że przeszłam przez życie jako pasmo kłopotów. Nie wiem, ale tak to odczuwam… Myślę, że to miało na mój brak pewności siebie ogromny wpływ. Z całą pewnością i ja teraz – jako matka – nie unikam błędów, za które przyjdzie moim dzieciom zapłacić prędzej czy później.
Długotrwałą terapią w dorastaniu była dla mnie grupa oazowa, dzięki której dotarłam do Boga i wyciszenia. Przerażają mnie obecne czasy, bo w swoim życiu napotkałam wielu Ojców Duchowych, którzy byli moimi Przyjaciółmi. Zresztą cała ta tamtejsza Banda Młodzieży, szukająca Boga w śpiewie, pielgrzymkach, pracy jest do dzisiaj najmilszym wspomnieniem dojrzewania.
Fundamentalnym mężczyzną mojego życia był Bolesław, mój dziadek (ale o tym innym razem).
Burzliwy okres dojrzewania przeszłam jak tsunami. Szlabany, spięcia, kłopoty. Ja byłam zbuntowana, moja mama rygorystyczna. Tak wpadłam na mojego przyszłego, jak się później okazało męża. Jako szesnastolatka wyjechałam na wakacje do Holandii. Wtedy poczułam wolność i chyba podświadomość otworzyła mi furtkę ucieczki z domu. Dlatego zawierzyłam temu facetowi całe swoje życie. Nie szanował mnie nigdy, ani jak chodziliśmy ze sobą, ani jak byliśmy narzeczeństwem, a tym bardziej po ślubie. Już przed przysięgami dostałam parę razy w pysk. Ten związek opisać można jako nowotwór duszy i emocji. Nawroty choroby, leczenie, pozorne wyzdrowienie, remisja.
Jako dwudziestolatka wyszłam za mąż. Byłam już w ciąży. W trudnej ciąży. Nerki okazały się zbyt chore. Okres ten wspominam tak: lekarze, pigułki, ciśnienie, waga 120 kg, badania, Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, podejrzenie wodogłowia u dziecka, strach i złość mojego męża.
Na szczęście w tym trudnym momencie mojego życia była już przy mnie mama. Z tego całego ambarasu jest Ania (dziecko raczej mało akceptowane na on czas przez ojca). Tak w więzieniu emocji zleciały 3 lata. Gdy na świat z głośnym hukiem przyszedł Szymon, też niewiele się zmieniło (Szymek będzie jako bohater innego wpisu). Ogólnie klepaliśmy słodką biedę, ja byłam pod wiecznym młotem spojrzeń, słów i dłoni mojego męża. Dzieci też nie miały lekko. Za głośno, za dużo, za źle. Jeśli kobietę tak bardzo się zmiażdży, ona za chwilę akceptacji odda całą siebie, bo przecież i tak nie jest nic warta.
Całe małżeństwa (nie wszystkie oczywiście) opierają się o seks, kłamstwa, przemoc, szantaż. Zakazy, nakazy, rzadania. Dam ci wypłatę jeśli ty…. i tu się ciągnie cała lista życzeń, gdzie umyka duma, przekonania, honor, bo przecież trzeba opłacić czynsz, prąd, nakarmić dzieci. Do tego strach przed każdą sekundą dla siebie. Wyliczony czas na sen, zakupy, kawę, prysznic. Takie jakby „Moje życie beze mnie”. Ach…, nawet chorować nie można, bo koledzy, piwo, mecz. Gdy wpadałam w tragiczne stany nerkowe, trafiałam do mamy z dziećmi.
Rozterki, tam kurde rozterki – nadzieja, że Bóg jest sprawiedliwy i może wreszcie kata trafi szlag, może już nigdy nie wróci, może nikt już więcej nocą ciemną nie złapie za klamkę. Noce schizofrenicznej modlitwy, by …zniknął, …umarł, …cokolwiek. Niestety a może i stety, Bóg tak nie działa. Nie ma też wróżki, która tworzy z dyni karetę i wysyła nas do innej bajki. Nic nie ma. Jest strach. Jest ewentualnie szpieg w ludziach, telefonie, komputerze.
Dlaczego Naiwne Kobiety dają się bić? Ze strachu, z niewiary, z braku nadziei, ze wstydu. Aspekt katolicki? Jest, nie ukrywam. Zwłaszcza wtedy kiedy się wierzy. Mój Boże, ja nawet do Radia Maryja dzwoniłam, ze samym Ojcem Ojców rozmawiałam, szukając choć cienia zgody na siebie. Pukałam we wszystkie możliwe drzwi, siebie w głowę, innych w sumienie. Sytuację komplikowały „znajomości” mojego męża. Władza sprawiedliwych miała moje słowo za nic, zdarzały się szantaże, nawet pobicia mojego ojca. Mama stanęła za mną murem i zawsze też czułam na plecach opiekuńczy oddech mojego brata. Zamieszkałam z dziećmi u rodziców zaraz po tym, jak mój mąż najpierw przyprowadził do domu Proboszcza, bo mnie opętało, by zaraz po tym grozić, że pójdzie po siekiery do piwnicy i odrąbie mi łeb. Zostawiłam wszystko, sparaliżowana strachem o życie. Rozwód z orzeczeniem o winie był koszmarem. Zaszczuta, zastraszana, bez nadziei. Zgłosiłam się na terapię, nawet wydzwaniali do mojego psychologa z groźbami. Bałam się wychodzić, żyć, oddychać. Opoką dla mnie i dzieci stał się Ośrodek Interwencji Kryzysowej „Nadzieja” w Bardzie, prowadzony przez siostry zakonne. Czułam się jak w „Placu Zbawiciela”, tak bardzo rozumiałam dziewczynę z tego filmu. Przez Ośrodek dostałam adwokata. Opinie psychologów w sprawie stanu mojego i dzieci były miażdżące. Dostałam rozwód z orzeczeniem o winie. Byłam wolna, ale czy oby na pewno… Aktom terroru nie było końca. Nie miałam pracy, mieszkania, pieniędzy, perspektyw. Jakoś wegetowałam zwłaszcza emocjonalnie. Dzieci też ledwo się trzymały.
Opanowała mnie depresja, strach, panika. Gdy wrócił on, otworzyłam te cholerne drzwi i serce, szkoda tylko, że oczy miałam tak bardzo zamknięte. Jakieś terapie, obietnice, wczasy, bzdury. Nic nie miałam, dwoje dzieci i pustkę. Kolejna pieprzona szansa. Obietnice o wyjeździe do Holandii, szacunku, miłości. Dziś wiem, jedno wielkie goowno.
Wyobraźcie sobie, wyszłam znowu za mąż. Tak, za tego samego drania jak wtedy. Co się zmieniło? Poczucie finansowej stabilizacji. On za granicą, ja z dziećmi we własnym mieszkaniu, konto w euro. Były tam po drodze jakieś jego kochanki, ale kto by o tym myślał patrząc na beztroskie dzieciństwo swoich pociech. Wyjechaliśmy do Holandii, była praca, mieszkanie, pozorny dobrobyt. Ale serca, serca nie było, za to wrócił poteżny strach. Godziny grozy, bez telefonu, pieniędzy, snu, spokoju. Noce z uwiązem jego palców na szyi, groźby, kopniaki i tak daleko od domu… Poranki z kubkiem kawy przy których pokazywał mi drzewa i wyliczał na jakim każde z nas zawiśnie. Nocne telefony z autostrady: „Jadę 200 na godzinę, tak zabiorę dzieci i uderzę z nimi w drzewo, ty jesteś temu winna”.
Strach mnie paraliżował, dzieci próbowały bronić, zupełnie nikt nie rozumiał, nawet rodzice. Postanowiłam uciekać z tego „raju”, w zupełnej tajemnicy przed światem. Zima, śnieg, on w pracy na nocną zmianę, przyjaciel i paniczny strach. Tej styczniowej nocy nie zapomnę do końca życia. Senne dzieci, dwa chomiki, pies Franek, czarne worki na ciuchy i stach. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się wyrwać minut, sekund od losu to będzie moja ostatnia podróż, bo on nie zawaha się przed niczym. Ktoś, kto kiedykolwiek walczył o życie, zrozumie a kto nie, oby nigdy do tej granicy zbyt wcześnie nie dotarł.
Los rzucił mnie w okolice Zielonej Góry, przerobiłam wszystkie fazy strachu, walkę o pomoc społeczną, głęboką samotność. Po trzech miesiącach tułaczki, by odzyskać chociażby te 32 m2 własnego mieszkania, znowu wróciłam do rodzinnego miasta (nie cierpię tego miasta, przypomina mi o wszystkich przeżytych cierpieniach, o braku duszy, o plotkach, o zawiści, o braku szans na cokolwiek). Samotne wieczory z lampką wina, w świetle świec. Alkohol pozwalał zasnąć, zapomnieć, żyć. Jakoś funkcjonowałam, byłam cieniem samej siebie. Mąż, jak się nagle okazało, od dawna nie był już sam. Złośliwości swoje okazywał zastraszaniem i uporczywym niewpłacaniem alimentów. Drogę do opieki społecznej wydeptałam dość głęboko.
Po jakimś czasie wreszcie znalazłam pracę. Tam pracę, kolejny koszmar w moim życiu. Dom Opieki dla Starców. To był kołchoz. Ja pochodząca z wielopokoleniowej rodziny, nie tak byłam nauczona traktowania starszych. Pracowałam i płakałam. Depresja sięgnęła zenitu. Wtedy poprosiłam brata i bratową o pomoc. Jak zawsze wykazali się otwartym sercem i troską. Kupili bilet, przygarnęli, karmili, pomogli. Tak zostawiłam dzieci mamie i z ciężkim sercem wyjechałam do Londynu. To była podróż życia. Po inną siebie, po odcięcie pępowiny, po wolność.
Mała zagubiona dziewczynka lecz bardzo zdeterminowana, to niezwykłe miasto ogarnęła w dwa tygodnie. Pracę znalazłam szybko, Przyjaciół miałam, tylko za dziećmi bardzo tęskniłam. Londyn otworzył mi oczy, duszę, serce, możliwości. Tam poznałam własne „ja”, tam odbiłam się od dna. Tam dowiedziałam się, że człowiek potrafi przezwyciężyć swój los, że potrafi wszystko, jeśli chce. Oxford, Wimbledon – wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Wszystko to zależy od siły człowieka, od odwagi, od uśmiechu. Tak – uśmiech jest najważniejszym orężem człowieka. Świat staje nam u stóp gdy pokażemy mu zęby 😉
Ogromną rolę w tej brytyjskiej terapii odegrała moja bratowa Anna vel Sroka, która jest diamentem naszej całej rodziny. W czasie gdy ja stawałam na nogi i odkładałam funt za funtem, moja mama zaczęła budowała nić porozumienia między dziećmi a ich ojcem i tu tkwi moja najtrudniejsza zadra. Okazało się bowiem, że źródło mojej siły, stało się falą mojego samotnego cierpienia. Nikt nie rozumiał mojego bólu, upokorzenia i nienawiści do mojego (pożal się Boże!) męża. Wydaje mi się, że rodzice szczerze liczyli na kolejny renesans mojego ślubnego związku, ja jednak postanowiłam zakończyć go na zawsze.
Niestety nadszedł czas powrotu. Nie tak to planowałam, cóż – życie. Londyńska pogoda była niczym kropla deszczu, przy moich łzach, gdy przez okna samolotu patrzyłam na znikającą wyspę. Kolejne zderzenie z losem, było bardzo trudne. Tęsknota stała się nie do zniesienia, ale szkoła, dzieci, praca i znów to moje przeklęte miasteczko.
Drugi rozwód był szybki. Ciach, prach i po kłopocie. Już bez orzekania. Pan mąż nie omieszkał na sprawę przywieźć (moim autem na dodatek, ja się tłukłam te 60 km autobusem) Panią Flądrę, która spektakularnie zadyndała mi przed nosem kluczykami od mojego opla. Nie pozostałam dłużna, rzucając kilka ciepłych słów w ich kierunku. Rozprawa trwała może 10 minut. Po jej zakończeniu tuż pod Sądem, sprzedałam obrączki, za całe 150 zł i wróciłam do siebie.
Całkiem stabilnie stawałam na nogi, już bardzo pewna siebie. Nie ukrywam, samotność pukała do drzwi. Takim to sposobem powstało konto na portalu randkowym i tak jakoś z dnia na dzień moje życie przewróciło się do góry nogami. Czy ja się zmieniłam? Z całą pewnością tak, ale wciąż nad sobą pracuję. Nie łatwo żyje się z człowiekiem po przejściach, dlatego podziwiam mojego obecnego męża za upór, odwagę i cierpliwość. Z poprzedniego małżeństwa wyniosłam dwoje dzieci i prawo jazdy. Tak – byłam już po trzydziestce, gdy po słowach ex: „Jesteś za tępa, żeby zrobić prawko”, postanowiłam je mieć.
Dlaczego ta historia? Nie…, nie dlatego, by się użalać, nie po to by odzierać się z szat. Mam tylko nadzieję, że trafi choć do garstki kobiet, które czuły pięść, które paraliżuje strach, i które myślą, że sobie nie poradzą. Otóż moje drogie Panie, świat jest na wyciągnięcie ręki, tylko musicie zerwać sznur, który Was zniewala. Nie będzie łatwo, niestety socjopaci potrafią manipulować ludźmi, nie odpuszczają zbyt łatwo. Do końca życia szukać będą okazji by ugryźć, brak wpłaty alimentów, próby buntowania dziećmi, nieustanna kontrola. Zawsze gdzieś czaić będzie się zło. Pisząc TEN POST mam pełną świadomość, że chociażby płynność finansowa moich dzieci może zostać zachwiana, ale pora już na to, by zatrzasnąć drzwi, które nieustannie robią w moim życiu przeciąg. Haaa! To jest ewenementem, że ofiara zawsze gdzieś w podświadomości boi się kata i choćby siłą milczenia zapewnia mu bezpieczeństwo. Paradoks…
Trafiłam na wioskę bez pojęcia w wieku trzydziestu trzech lat. Jestem tutaj 4 lata. Wsłuchałam się w siebie, usłyszałam głos zwierząt. Dzięki tej miłości otworzyłam się na ludzi, zwłaszcza tych dobrych ( tych drugich unikam). Za głosem serca poszła dusza i umysł. Bez jakiekolwiek wiedzy dzisiaj mam spore stado. Otaczają mnie szczególni Przyjaciele, którzy niczym ciche Anioły pomagają i ratują moje dupsko. Wieczorami zerkam na faceta, który trzyma moją dłoń, kocha i rozumie. Mam fantastyczne dzieciaki i jeszcze tyle do zrobienia. Bóg czuwa nad moją głową. Jestem szczęśliwa. Wreszcie jestem prawdziwa.
Jeśli mężczyzna myśli, że kobieta nie może się bez niego obejść – to się myli, bo ona zawsze znajdzie jakaś drogę, zawsze znajdzie jakieś wyjście. A jeśli on zwiąże jej ręce, zamknie jej oczy i zaknebluje jej usta, odwróci się do niej plecami to sprawi, że jeszcze bardziej będzie chciała walczyć o swoje życie…
Eliza Grzeszczuk / „ELAJZA”