Jak wiadomo sztuka rodzi się w bólach. Akurat trafiło na tą serię zdjęć.
Ogólnie niedziela była przednia, aczkolwiek dla mnie pracująca, głównie w kuchni. W czwartą rocznicę zaręczyn postanowiłam nie pluć jadem i obiecałam bliskim ucztę kulinarną. Zaczęłam od śniadania. Omlet był iście wypasiony (kiełba, pomidory, groszek, papryka, mix przypraw, kopa jaj i mnóstwo sera). Pałaszowali, aż miło. Ambitny plan na obiad zakładał placka po węgiersku, rosół swojski z wysokiej półki (gęsina, drobina, własny lubczyk, czerwona papryka, włoska kapusta, spalone cebula). Z racji tego, że dziecki nie trawio placka, miały kurczaka w panierce. Na wieczór zaplanowano łognisko. Z kiełbą na kiju i z bimberem własnym. Jakoś szło.
Kurna…, nie wiem jak zboczyli my z toru. Ja tylko wezłam aparat i postanowiłam koniowatym kliknąć kilka fot. Mam z tym problem, bo mnie w galopie Nikon nie łapie, a ja nie łapię o co kaman. Familia została przy ognichu. Jedna taka frondla wyszła co to mojego prezesa bałamuci i mnie wkoorw ogarnął. No smok ze mnie wyszedł na on czas, bo ta harpia wyperfumiona, doopem kręci i nęci. Fakt – ten smok przy mnie to jak mruczenie kota. Piordun kulisty to jak piórko przepiórcze przy tym co mnie ogarło. No i ja te konie: „Hejta, hejta!!!” Od lewego do prawego galopem. Ino iskry z kopyt szły jak przed ogrodzeniami hamowały. I poniosło, poniosło, poniosło… Prezesa, konie i mnie.
Moje psy ułożone też poniesło w tym ogólnym burdelu emocjonalnym, że przez okna co ino szparki miały ze auta powyskakiwały co by kopytnym pęciny poprzegryzać. No Armagedon jaki. Okiełznać się nikago nie dało Matulu Ty moja. Łoj nie zdzierży słów tych bukietu żaden człek, zatem ich nawet nie przytoczę. Nim się ogień rozpłonął ja już pieprzłam wszystkim i z fochem, jak te Zofki kucyki, do domu szłam. Moje kucyki łoszalały, taranem po psach i po ludziach poszły, pewno przejęły energię moją. Wrócili my do dom niepyszni i nafuczani jak nastolatki. Dzieci miny smutne mieli, że lipka z planów. Poburczeli my na siebie ze mężem 20 minut i na poczet dziecków wrócili my znowu w to samo miejsce, bo nie wiem czy we ferworze myśli wspomniałam, że jak ja poszłam to one wszystkie za mną. Także równo my do chałupy wrócili.
Ognisko się odbyło. Ja się łzami zalewałam, zatrzeciewiając się jak pińciolatka, ani nie jadłam, ani nie piłam ino krokodyle łzy toczyłam do dymu, z tęsknotą wyglądając za koniemi mymi. Pewno na drugi dzień wsio doborze było, bo nie pamiętam że by my koty darli. Jeno prezesowi wytłumaczyć musiałam, że koni radość jest wielka i wypalić w biegu jom muszo, a ja czasami muszę być tym durnym dzieckiem, co to z drzewa spada, bo wlazło wbrew woli rodziców. Czy zrozumił nie wiem…
Oj goopia ja czasem jeste, oj goopia! Co ja poradzę, że tak kocham te kobyły. Takie wolne, zbuntowane i szalone (zupełnie jak ja).
Mam jeszcze alternatywny garnek Smoczycy co we mnie drzemie, ale o tym innym razem.
Eliza Grzeszczuk / „ELAJZA”