Jak już wiecie Dziadunio poczciwym człowiekiem był. Sumienny wieterynarz – aż nadto. Nigdy pomocy i kieliszka nie odmawiał, co Babuni nie raz kością w gardle stało. Do zwierząt i do bimbru miał łon słabość wielką.
Razu pewnego, nawet też na on czas po suszy wielkiej wieś była, licho było i cieńko z piniondzami, że Babunia gotowa była las sprzedać. Wieść się rozejszła, że Sołtys odszkodowania wypłaca. Babka chłopa wysłała w nadziei, że ten się na finansach w ogóle nie zna i co do grosza w jej kieszkę wpadnie. Nie wiadomo – jak zwykle – co się po drodze stało, ale miast hajsu przynieść, Dziadunio na karej, śląskiej klaczy we bramy podwórza wjechał. Wrócił ponoć ino tylko dlatego, że kasjerka na stacji kolejowej, go nie zrozumiała, gdy z grzbietu Baśki krzyknął: „Kerwa jego mać! Sprzedajta mi bilet do Teksasu!”
Oj, wiedzieć nie chceta, jaki smok we Babkę wstąpił, jak go na tej kobyle zobaczyła. No piorun kulisty przy niej we w tamtym momencie był niczym dmuchawiec. Oj poszły Ci skurwesyny, uje, buje i inne gady od stodoły do stodoły. Cud boski, że żadna na te gromy z dymem nie pojszła. A ten Dziadunio skurwensyn, sfącz i zajęcza warga, ino kapelutkiem majtnął, konia z pięty strzelił i tak za grzywe trzymając, cwałem za las pognał niczym jeleń spłoszony. W tumanach kurzu jeno krzyk jego słychać było: „Rymcym cym z dupy dym!”
Oj długo mu Babka tej zniewagi darować nie mogła i czekała tylko żeby się tej plamy na babskim honorze pozbyć. Służba nie drużba i na Dziadunia wezwanie przyszło. Kunia cza było wyjajcować. Chłop ino rynce zatarł, Baśkę w zada klępnął (jakby Babce tak zrobił, to tak by w pysk dostał, że byłby się nogiema nakrył) i poszoł w pisdu. Tradycja była zacna. Do tego zabiegu chłopów się zebrało na cztery takie konie. Roman bimbera napędził szybciej jak śmierć strachu. Jajca – cyk – wytli i za biesiadę się wzięli. Dziadunio tera to się we grobie (świeć Panie nad jego rogato duszo) przywraca, jak widzi dzisiejsze łobrzędy (wet ino koniu złoty strzał da, konio fik i wycina jąderka, sam jeden bez żadnej tam omycyji; konisko po godzinie wstaje, oczepa się, latko oszołomione i po szpansie). No i na tej pozabiegowej imprezie, cynaderki na rozgrzany smalec się wrzuca, schłodzonym alkoholem się przepija i tak ze trzy dni.
U Romana ino jedna tradycja była (tylko się nie porzygajta), bo gospodarz miłośnikiem psów wielkim był, ale tych bardziej nieżywych. Dusił, smażył, wędził. Do każdego kielicha był przydział: pajda z ogoniastym. Kto nie zjadł, nie wypił. Bida wtedy była w społem, to chłopaki poślady zaciskali i siup. Po paru głębszych już się nie wzdrygali a co niektóre (chyba z żalu do samogonu) nawet wymiotować przestawali. Jak się porobili już bardzo, na depaty ich wzięli, póki o krowach, bykach i innych wsiowych gadziajstwach było łokej, ale jak sukinkoty na baby zejszli, to się nie mogło dobrze skończyć. Dojszło do Romkowej baby Matyldy, co wieść o niej szła, że niejeden rolnik ją w młockarni wychędorzył niczym zboże ze trzydziestu hektarów. Na to chłopy durne w śmiech, że po co Romkowi interes jak za niego cała wieść na tym nieugorze orze. Weźli go we czterech, rozłożyli jak żabę i dawaj do zabiegu. Ony się darł w niebogłosy, najbardziej jak mu już gacie i kalesony zdarli, do sedna doszli i już pierwsze cięcie iść miało. Na ten moment Matylda jak torpeda wpadła, z dwururką i wrzasnęła: – Puś ta go skurkowańce bo jak nie to wam durszlak z dupy zrobię! Jak pierwszy strzał w sufit poszoł, to już o nic nie pytał, ino wiali w te pędy. Cisła za nimi kerwy wszelakie i śrut. Bogu dzięki zeza miała dużego, to trafność jej była kulą w płot. Jak jaden w dupsko ze śrutu dostał, to się nawet nie przyznał, bo łod baby to wstyd jak skurwensyn.
Dziadunio podśmiechując się pode wąsem do dom wrócił. Mina mu zrzedła jak Baśki w stajni nie zastał, bo pod jego nieobecność babka handlarzowi od ręki sprzedała, a w ramach zemsty dywan se kupiła pinda jedna…
Eliza Grzeszczuk / „ELAJZA”