Miałam szczęście uczyć się w Liceum Ogólnokształcącym w Ząbkowicach Śląskich. Spotkałem wówczas co najmniej kilku wspaniałych Profesorów, których nigdy nie zapomnę. Wśród nich Profesora Władysława Zająca.
Uczył mnie na lekcjach biologii. Był nauczycielem i znawcą, kimś, kto niezależnie od tytułu i stanowiska potrafi sprostać profesorskiej powinności. Miał w sobie coś z terapeuty. Jego pogodna osobowość i sposób prowadzenia lekcji dawały radość. Po jego lekcjach wychodziło się radośniejszym. Lekcyjne 45 minut wystarczało, aby sprawdził zadanie domowe, odpytał z poprzedniej lekcji, omówił nowy temat i… uczył śpiewania piosenek.
– W życiu nie można być ponurakiem. Trzeba umieć zachować się przy ognisku, na wycieczkach i rodzinnych imprezach. Wspólne śpiewanie to umiejętność, którą trzeba zdobyć, więc na moich lekcjach biologii będziecie się uczyć także wspólnego śpiewania – mówił. Polecił nam założyć dodatkowy zeszyt do nauki piosenek. Zapisywaliśmy w nim biesiadne, turystyczne i harcerskie utwory do śpiewania. Czas na śpiewanie zawsze zarezerwowany był na dziesięć minut przed dzwonkiem na przerwę.
Było w tym jeszcze coś nieuchwytnego, co czyniło największe wrażenie. Po lekcji biologii w dodatkowym zeszycie były piosenki do wspólnego śpiewania, w sercu zaś odrobina radości.
Z upływem czasu bardziej dostrzegam Jego wyjątkowość, wartość i niepowtarzalność.
Nigdy „Papcio” nie był moim formalnym pedagogiem ale zawdzięczam Mu znacznie więcej niż niejednemu formalnemu. Wspaniały człowiek o dobrym sercu, który nauczył mnie co w życiu ważne a co mniej. Pozostawił ślad, który prowadził i prowadzi mnie przez życie. Był… ale dla mnie na zawsze JEST.