Czasami im bardziej szukamy w głowie właściwych słów, tym głębiej zapadamy się w pustkę, albowiem są na świecie – ach tam na świecie – w naszych sercach, struny tak wrażliwe, przeżycia tak niezwykłe, że myślą strach dotknąć tej kropli rosy wspomnień, która chybocze w przeciągu duszy na dnie.
W ciągłym biegu tak wiele rzeczy wydaje nam się ważne, potrzebne, niezbędne. Często mamy wrażenie, że Bóg się pomylił rzucając nas w ziemską otchłań. Samochody, wczasy, pieniądze. Ciągły bieg po jeszcze, po więcej. Rzeczy, bez których życie wydaje nam się zbyt słabe. Ciągła gonitwa za marzeniami, to tak jakbyśmy pędzili za wiatrem, za mgłą. W tym amoku często zapominamy o sobie, o byciu, o drugim człowieku. Tak bliscy sobie, a tak dalecy. Milczeniem budujemy mur, każdy z nas niczym wieża Babel. Posągi marmurowe. Tak zaciekle i ślepo biegniemy wprost w ręce smutku, samotności, depresji. Łatwiej nam zauważyć rocznicę śmierci, niż czyjąś datę urodzin. Snujemy się miedzy światem przeszłym, z góry planując niezbadaną przyszłość. Tu i teraz żyje mało kto. Jesteśmy niczym zombie: tak pozornie bogaci a emocjonalnie tacy ubodzy.
Ach, długo bym mogła jeszcze. Nie dręczcie się, ja też nie jestem wolna od depresji. Chyba nawet jestem w jej trakcie. Liczę jednak na to, że Mój Anioł Stróż walnie mnie w ten sentymentalny łeb i się wreszcie ogarnę.
Ten tydzień powinien być czasem zadumy i spokoju. Kto może, powinien odpocząć od wiadomości, codzienności a nawet rzeczywistości. Nagonka polityczna, religijna, komercyjna nie jest nam do niczego potrzebna. Wyciszenia poszukać winniśmy w sobie. W ten wyjątkowy czas pojdźmy na spacer, wiosna budzi się do życia. To, co przed zimą umarło, znowu zacznie swą walkę o byt. Być może w suszy, a może w deszczu, ale nie zatrzyma się na pewno tylko dlatego, że warunki będą trudne. Odwiedźmy cmentarz, dziękując Bogu, za to, że jeszcze nas tam nie ma.
Zawsze lubiłam czas rekolekcji. Jedne zmieniły mnie zupełnie. To były lekcje indywidualne. W chwili, gdy świat przeżywał odejście Jana Pawła II, ja w swym własnym sercu doświadczałam niezwykłej przemiany. Nie tylko ja zapewne, jeszcze moja Mama i Babcia. Mój Dziadek przegrywał właśnie walkę z rakiem. Długie samotne modlitwy, paraliżowały nogi, gdy nocą upadałam na kolana. Język drętwiał od modlitwy, a serce drżało ze strachu o każdy oddech. W duszy tliła się nadzieja, wątła taka niczym światło świecy w wichurę. Przeciąg uczuć trzaskał firanami rzęs, by strzepnąć kolejne łzy. Choć we trzy klękałyśmy, ściskajac po raz kolejny do bólu paciorki różańca, topiąc myśli w godzinkach, gdzie szepty nasze odbijały się od siebie, by polecieć do nieba, Jego modlitwa była inna. Zgniatał na zbolałych piersiach żelazny krzyż, w całkowitym otępieniu, w bólu niewyobrażalnym, nie krzyczał, nie wyklinał. Prosił: „Przeprowadź mnie na drugi brzeg”. Choć smak kawy i ciasta tkwił już wyłącznie w Jego wspomnieniach, nie był zły na los, na chorobę, na życie, na śmierć, na Boga. Modlił się, wciąż tylko się modlił…
Gdy po raz ostatni widziałam Go na nogach (był to dzień pogrzebu Naszego Papieża) cisza taka wręcz głucha otuliła świat. Jakby czas zatrzymał się w miejscu. Kazał się zaprowadzić na ogród, długo siedział patrząc na góry, łzy mu tylko spływały po policzku i nikt nie odważył się przerwać tej ciszy. Po godzinie wstał, podszedł do jabłoni, wziął w dłonie jej kwiat i ucałował z takim szacunkiem, którego nigdy wcześniej ani też później w swoim życiu nie widziałam. Uklęknął… Wziął garść ziemi w swoje dłonie zmęczone, przeturlał przez palce i kolejną łzę swoją w tej grudzie utopił. Kochał przyrodę, kwiaty, ryby, grzyby. Był rolnikiem, tak jak ja teraz. Oj byłby ze mnie dumny jak nikt na tym świecie.
Po morfinie pewnie niewiele pamiętał, ale nas rozpoznawać potrafił i wciąż bezustannie się modlił. Do Panienki Niebieskiej jakoś tak szczególnie.
Tego wieczoru już Go ucałowałam, w progu już stałam, gdy wzrok Jego mnie z powrotem, niemo krzykiem przywołał. Padłam w Jego ramiona, a On tak bardzo sercem i dłońmi tulił mnie do siebie, aż welflony wszystkie z żył powyrywał. Mówić już nie mógł, ale ja wiedziałam co do mnie w duszy chciał powiedzieć. Słów nie ma takich, które niemo wyznać miłość potrafią. Duch Święty wtedy do mnie szeptał ustami swymi a sercem Jego. Bóg jeden wie jak zdołałam się podnieść i wyjść.
Noce od miesiąca długie i zwykle bezsenne były. Dusza niczym pies na łańcuchu gospodarza. Jak co noc przed snem w myślach odśpiewywałam „Panience na dobranoc”. Przy słowach „A tym co dzisiaj zasną raz ostatni…” usłyszałam pukanie do drzwi, wiedziałam kto puka i dlaczego. Na sam ten dźwięk gula wielka w gardle pulsować zaczęła a łzy jak kamieni lawina potoczyły się w dół… Leżał tak cichy, spokojny, bez bólu, ale tak bardzo daleki już, tak bardzo nie mój… Do końca był w domu. Dźwięk zamka w worku czarnym pamiętam do dziś i krzyk Babci: „Już pusto, już pusto…”
To były moje rekolekcje i prawdziwe Święta Wielkanocne. Nie słucham dzisiaj ludzi przesiąkniętych jadem i nienawiścią. Na temat księży też unikam nagonek. Do Kościoła nie ukrywam chadzam, czasem różnie, ale jak już idę to z wielkiej potrzeby ducha. Boga szukam w ludziach takich jak mój Dziadek Bolek, przed Jezusem klękam przy kwiatku, drodze, kamieniu.
Wierzę, że świat jest naznaczony wiarą, przez każdą łzę, przez wędrowców modlitwę. Prawdziwa Wiara tli się w nas, gdy będziemy o nią dbać nie zgaśnie nigdy, a Bóg uśmiecha się do nas w najmniej oczekiwanym momencie… Nawet teraz po ponad dziesięciu latach, gdy coś mnie martwi, gdy kręgosłup nie daje z bólu żyć, uciekam do wspomnień i widzę Niezwykłego Człowieka, mojego własnego świętego, który dał mi ogromną siłę wiary, honoru i męstwa, wtedy ślę dziesiątkę do Nieba i wiem, że dam radę.
”Spytałam dziecko niosące świeczkę:
– Skąd pochodzi to światło? – chłopiec szybko zdmuchnął płomień i rzekł:
– Powiedz mi dokąd poszło, a powiem ci skąd przychodzi.”
Światło jest w nas kochani i życzę Wam, byście je w sobie znaleźli. Albowiem żaden gniew i smutek żaden nie jest tak dotkliwy jak Pustka. Z Panem Bogiem…
Eliza Grzeszczuk / „ELAJZA”
FOT: Paweł Ferenc