Świat dźwięków to nasze naturalne środowisko. Dźwięki natury towarzyszyły człowiekowi od zarania dziejów i zawsze wpływały na jego stany emocjonalne, samopoczucie. Koiły nasze ludzkie smutki, manifestowały radość, dawały wytchnienie i tak jest nieprzerwanie i będzie po kres naszej cywilizacji. Dziś dzięki mediom (tu pozwolę sobie zwrócić uwagę przede wszystkim na radio) mamy na co dzień do czynienia z twórczością artystyczną w sferze dźwięków. Opracowanych, ukształtowanych artystycznie, podobnie zresztą jak się to ma ze słowem w literaturze.
Nie jestem pewien czy masowa twórczość muzyczna, zmodyfikowana elektronicznie, można by nawet rzec – automatycznie, polegająca na powielaniu tych samych wzorów i korzystaniu wręcz z kalki, czy miksowaniu nagrań zaistniałych wcześniej utworów, będąca łatwą zabawką w rękach tak zwanych didżejów – jest jeszcze sztuką? Nie mniej jednak wykluczyć i tego nie da się z obszaru określanego mianem muzyki. Dotyczy to właściwie muzyki popularnej, słuchanej na co dzień przez największy krąg społeczeństwa. Bez względu jednak na jej rodzaj chronologia rozwoju tej dziedziny twórczości jest jasna i spójna dla całej sztuki. Zawsze na początku jest zetknięcie z naturą. Później pojawia się muzyka korzeni – ludowa. Ta – jak wiadomo – była i jest inspiracją dla wielkich twórców. Tu bez wahania nasuwa się, zwłaszcza dla nas Polaków, skojarzenie z Chopinem, ale i wieloma innymi najwybitniejszymi twórcami muzyki poważnej, klasycznej.
Nietrudno prześledzić rozwój innych gatunków muzycznych i wręcz całej sztuki. Nie tu miejsce i nie teraz czas na rozpatrywanie tego zjawiska, które zresztą należy pozostawić raczej wykształconym w tej dziedzinie specjalistom, historykom muzycznym. Warto jednak zauważyć, że w przypadku jazzu, rocka, popularyzacja i światowa kariera tych gatunków wyrosłych w kulturze anglosaskiej i amerykańskiej, chyba z różnych, nie tylko muzycznych powodów (jestem tego nawet pewien) osiągnęła ogólnoświatową popularność do tego stopnia, że w wielu przypadkach doszło do uśpienia lub nawet obumierania muzycznych kultur zrodzonych na gruntach konkretnych społeczności. Nie bez znaczenia była tu nawet polityka w naszym rodzimym przypadku, kiedy to kraj był silnie związany z tak zwanym wschodnim blokiem, gdzie w ogóle muzyka anglosaska była dla społeczeństwa, zwłaszcza młodego, wyrazem tęsknoty do wolności, możliwości nieskrępowanego wyrażania myśli i nawet do dobrobytu. Tak naprawdę, wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ta zamorska, zachodnia w każdym razie, muzyka rozrywkowa nie gardzi swymi ludowymi (folkowymi) korzeniami. Mało, właśnie z niej i jej tradycji czerpała, podczas gdy my Polacy raczej wstydziliśmy się tych związków z rodzimą muzyką ludową. Tu dopiero z czasem pojawiła się tendencja marginalna, polegająca na swoistym łączeniu muzyki ludowej z rockiem. Należy wspomnieć popularny w latach siedemdziesiątych zespół – „No to co” Piotra Janczarskiego, sam określający się wówczas jako folkowy. Po latach oczywiście pojawił się jeszcze Grzegorz Ciechowski ze swoim przebojem – „Pieją kury pieją”.
Nie bez znaczenia, jak sądzę, dla popularyzacji muzyki etnicznej i folkowej był festiwal „Folk Fiesta”, który z inicjatywy zespołu Sierra Manta i Krzysztofa Kubańskiego powstał i odbywał się cyklicznie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecie (ależ to archaicznie zabrzmiało!) w Ząbkowicach Śląskich, moim rodzinnym mieście, wzbudzając spore zainteresowanie w kraju i szeroko poza jego granicami. Co prawda w pierwszym okresie swego istnienia skupił się na propagowaniu, prawie wyłącznie, muzycznego folkloru andyjskiego, ale z czasem poszerzył krąg zainteresowania także o europejskie korzenie, nie odżegnując się od rodzimych.
Wracając do głównego nurtu rozważania, myślę, że najbardziej w polskiej muzyce środka, w jakimś istotnym i pozytywnym znaczeniu „narozrabiał” Czesław Niemen. Charyzmatyczny twórca i wykonawca specyficznego, stworzonego przez siebie gatunku (chyba nie przesadzam pisząc te słowa), który potrafił w okresie dojrzałości twórczej zainteresować świat muzyczny swoją niezależną w dużym stopniu twórczością. W naturalny sposób czerpiąc zarówno z kultury ludowej pogranicza polsko–rosyjskiego jak i z najcenniejszego, w pełni świadomego norwidowskiego profetyzmu w warstwie tekstowej oraz ideowej, oprawiając to elementami jazzu i rocka.
Dość jednak tych rozważań. Jak napisałem wcześniej, analizę pozostawmy specjalistom, a sami może na koniec wróćmy do Bacha jak w popularnej niegdyś piosence Zbigniewa Wodeckiego, tyle tylko, że on namawiał do zaczynania od Bacha, a ja tutaj pozwolę sobie właśnie sonetem zainspirowanym bachowską Toccatą – „Fugą” zakończyć tę muzyczną dywagację.
Fuga
W gotyckim murze z nagiej czerwonej cegły,
błądząc szlakiem koronki zwietrzałego spoiwa,
przemierzam labirynt symetrycznie biegły,
snujący się wielowątkiem skrzepłego przędziwa.
Wtem na misternie zbudowanym ekranie,
promienne języki słońca rozedrgane skaczą,
unosząc się polifonią w zwiastowanie,
proroctwo anielskie na język dźwięków tłumacząc.
Potem nisko spadają w akordy długie.
Tonąc mrocznieją i gasną w sentencji otwarcia,
by wreszcie formę zamknąć w barokową fugę,
w surowości gotyku doszukawszy się wsparcia.
Nagle cisza głucha. Milczenie. Koniec. Nic więcej.
Tylko mój puls, toccatą poruszony, wciąż dźwięczy.
Krzysztof Abrahamowicz
Ikona: Krzysztof Abrahamowicz - „Portret młodej skrzypaczki Asi” - olej na płótnie